poniedziałek, 12 maja 2014

Coś się kończy, coś się zaczyna


Gdyby rok temu ktoś zapytał mnie: „Hej, słuchaj, jak myślisz, co będziesz robić za rok o tej porze?” z powagą spojrzałabym tej osobie w oczy, przez chwilę pomilczała i odwracając wzrok, powiedziała: „Pewnie będę siedzieć w swoim krakowskim mieszkaniu, bez nadziei wyglądać przez okno, męcząc się z niesatysfakcjonującym mnie studenckim życiem na kierunku, który wybrałam bez głębszego zastanowienia, z pogłębiającym się stanem przeddepresyjnym, a wszystko dlatego, że przegrałam bitwę z rodzicami”. Podobnie zresztą odpowiedziałabym na pytanie o to, co będę robić za pół roku.
Splotem przedziwnych wypadków, podążającego za mną (wtedy) pecha i wewnętrznej pustki, przepłakując parę nocy, nieustannie kłócąc się z rodzicami, nie podjęłam dalszych studiów, pomimo dostania się na listę przyjętych, z pozytywnie zdanym egzaminem. Zamiast tego podjęłam najgorszą pracę w moim życiu, wyniszczającą mnie powoli od środka, nieustannie odliczając godziny, minuty i sekundy do „dnia, kiedy wreszcie zrezygnuję”, który – na moje nieszczęście – zdawał się nigdy nie nadejść.
Ale przecież coś się musiało zmienić, inaczej nie pisałabym tego posta. Prawda. A zmieniło się… dużo. Gdzieś (dosłownie) chwilę przed Świętami Bożego Narodzenia napisał do mnie kumpel z propozycją. Zaskoczył mnie tym kompletnie, ponieważ mimo mojego mówienia, że „nie cierpię mojej pracy i chcę ją rzucić w styczniu”, nie miałam nic konkretnego na zapleczu i przypuszczalnie męczyłabym się tam do lutego. Jaka była jego propozycja? Wyjazd na Islandię. Tak, na tę wyspę pośrodku Atlantyku, gdzie większość roku pada śnieg, wieje wiatr i przy okazji w lecie są piękne widoki. W zimie zresztą też. I mówią dziwnym językiem, niewiele zmienionym staronorweskim.
Nie wiedziałam jak zareagować. W związku z tym, że i tak nic konkretnego mnie w Polsce nie trzymało, większość moich przyjaciół siedziała w Krakowie czy Rzeszowie na studiach bądź gdzieś w świecie rozbijali się na Erazmusach, a ja męczyłam się w mieście swojego pochodzenia, zarabiając miesięcznie marne sześćset złotych, w porywach do ośmiuset na rękę, pracując na umowę śmieciową, inaczej zwaną także umową-zlecenie, pomyślałam: „What the hell!” i poprosiłam go o chwilę do namysłu. Odpowiedź miałam dać zaraz po świętach, a przez całe święta robiłam mentalne drzewko decyzyjne i rozmawiałam z rodzicami. I doszliśmy do jednego wniosku: jadę.
Datę wyjazdu specjalnie ustawiłam na 15 stycznia, gdyż chciałam jeszcze spędzić Sylwestra z jednymi z najlepszych ludzi, jakich miałam okazję spotkać w moim życiu, i następnie, jak co roku, wziąć udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Chwilę potem już pakowałam się do mojego wyjazdu i muszę przyznać, że wszystkie filmy, w których ludzie siadają na walizce tylko po to, aby ją domknąć, wcale nie kłamią.
kawa z Olcią (na zdj.) w tarnowskim Cafe Tramwaj w dniu WOŚP
Dwudziesto kilogramowy limit na bagaż rejestrowany może niektórym wydawać się mały, dla mnie przez chwilę był nawet zbyt duży. Przez chwilę. Bo potem zaczęłam się przepakowywać i przepakowywać, aż w końcu i tak zapomniałam paru rzeczy. Zdarza się. Ale przynajmniej wzięłam to, na czym zależało mi najbardziej.
Piętnastego, po ponad sześciogodzinnej jeździe do Warszawy (i zgubieniu się w drodze na lotnisko – „Mówiłam ci, że to tamten zjazd, nie ten, w ogóle mnie nie słuchasz”), żegnana przez Polskę deszczem o siódmej rano i śniegiem o dziewiątej, znalazłam się po raz pierwszy w życiu na Okęciu, również po raz pierwszy w życiu w roli pasażera. Czekając na swój pierwszy w życiu lot, samotny lot, do Kopenhagi, gdzie – no nie zgadniecie – również miałam być pierwszy raz w życiu. I miałam tam spędzić kolejne osiem-dziewięć godzin, czekając na samolot do Reykjaviku – czy raczej, co bardziej odpowiada prawdzie – do Keflaviku (przez Islandczyków wymawiane jako „Keplawik”), islandzkiego międzynarodowego portu lotniskowego.
lotnisko w Kopenhadze, jeden z najfajniejszych portów jaki widziałam, a widziałam mało ;)
Czy się bałam? Nie no, wcale. Prawie czternaście godzin w podróży, samotnie, będąc zieloną w sprawach dotyczących kart pokładowych, odpraw i boardingów, w całkiem innych kulturalnie krajach, w których walutą nie jest euro czy złotówka (Duńczycy mają dziurki w monetach o najmniejszym nominale, wiedzieliście o tym?), gdzie mówią w całkiem odmiennych językach – czego tu się bać? No właśnie! Bo jeśli już mam coś robić, to czemu małymi kroczkami – lepiej od razu skakać na głęboką wodę. A tak szczerze – miałam tak wielkiego pietra, jak wielki jest świebodziński Aragorn. Ale z moim wyćwiczonym poker face’em nikt by tego nie zauważył. Poza tym, zawsze chciałam się przelecieć samolotem. I od zawsze byłam fanką sportów ekstremalnych.
W Keflaviku wylądowałam o godzinie 22:30 (przy okazji będąc zabawiana podczas trzygodzinnego lotu Boeingiem 757 przez odgłosy chrząkających, smarkających i bekających Chińczyków, siedzących zaraz za mną, których słyszałam nawet mimo głośnego słuchania muzyki – brak odpowiednich słuchawek niestety nie pozwolił mi oglądnąć filmów na pokładowym odtwarzaczu – szkoda, bo zapowiadało się ciekawie!), ruszyłam za tłumem, odzyskałam swoją walizkę w kwiatki (progres, nie zgubiłam walizek, wyglądało na to, że pecha zostawiłam w Warszawie – przynajmniej wtedy tak myślałam) i dalej podążyłam za tłumem, omijając bezcłówkę. Miał na mnie czekać ktoś z hostelu, w którym spędzałam noc. Ale nie czekał. Spanikowana, zapytałam się obecnych ludzi, czy wiedzą może jak i czym się w razie czego do hotelu dostać – zostałam skierowana do taksówek – ale mimo wszystko postanowiłam zostać na miejscu, próbując dodzwonić się do recepcji. Problem w tym, że będąc w Polsce nie uruchomiłam sobie roamingu w telefonie – skąd miałam wiedzieć, że ten nie uruchamia się automatycznie w plusowskich telefonach z abonamentem? Ostatnim razem będąc za granicą miałam telefon na kartę. Mój drugi telefon z kartą Play też już nie chciał działać – wykorzystałam całe kilka złotych na smsy do rodziców, że szczęśliwie doleciałam do Kopenhagi i na Islandię. Odcięta od wszystkiego, modliłam się w duchu, żeby jednak ktoś po mnie przyszedł i chwilę po 23:20, pojawiła się taka osoba. Okazało się, że koleś czekał na mnie już dłuższy czas, tylko że… w meeting poincie. Pierwszy fail. Skąd miałam wiedzieć o istnieniu meeting pointu, kiedy właściwie po raz pierwszy w życiu miałam do czynienia z lotniskami? Cóż. Najważniejsze jednak jest to, że się znaleźliśmy.
Następnego dnia miałam z powrotem jechać na lotnisko, żeby stamtąd pojechać autobusem na lotnisko krajowe w Reykjaviku (około 50 minut jazdy), skąd miałam swój ostatni lot. Noc wcześniej razem z panem z recepcji sprawdziliśmy, o której odjeżdża autobus. Jadąc na lotnisko miałam mieć dziesięć minut w zapasie, które chciałam wykorzystać na kupno biletu, ale… okazało się, że ostatni bus już odjechał („Sorry, you just missed the last bus!”), a następny miał być za około godzinę. Ósma rano na lotnisku międzynarodowym. Dojazd do krajowego – ponad 50 minut. Samolot wylatywał o 10:30. Obecność – 30 minut przed wylotem. Lekko licząc, byłabym w Reykjaviku o 10:20. Jak nic, spóźniłabym się. Pogoda zresztą też nie była moim sprzymierzeńcem – deszcz i ciemno jak w dupie. No tak, początek stycznia, tutaj jasno robiło się o 10:00, ciemno o 16:00.
Jestem twarda, pomyślałam sobie, skakałam na bungee, zdałam makro, trzy miesiące pracowałam w najgorszej firmie świata, nikogo po drodze nie zabijając, byłam pseudo przewodnikiem grupy we Włoszech i Chorwacji, przeleciałam sama pół Europy – byle gówno mnie - już - nie złamie. Z tą myślą, poszłam do jedynego miejsca jakie mi zostało – postój taksówek. Zapytałam pana taksówkarza, czy i za ile zawiezie mnie na lotnisko krajowe. Popatrzył na mnie, wziął kalkulator i rzucił cenę – 90 euro. Serce zamarło mi na sekundę. Miliony myśli. Kalkulator wewnętrzny. Nie, nie ma szans. Nie dałoby się taniej?, zapytałam z nieśmiałym uśmiechem. Znowu spojrzenie na mnie, kalkulator w rękę i usłyszałam magiczne zdanie – I can drive you for 80 euro. Dzisiaj żałuję, że nie potargowałam się mocniej, ale o tej porze, w tej sytuacji mało kto by miał na to chęci. Poza tym – każdy kiedyś musi zapłacić frycowe, prawda?
widok na Reykjavik z okna startującego samolotu, około godziny 10:30
Zaliczyłam najdroższą jazdę taksówką w swoim życiu, ale ulga, jaką poczułam, gdy dotarłam na lotnisko, była nie do opisania. Po godzinie lotu, odebrana przez mamę kolegi, mogłam już w spokoju odetchnąć. Kupiłam kartę pre-paid i od razu wymieniłam ją w telefonie, zadzwoniłam do rodziców. Na pierwszy rzut wszystko było OK., ale została do rozwiązania jeszcze jedna sprawa. Sprawa roamingu.
 Jako że jestem człowiekiem światowym, to rachunki za mój abonament dostaję online. Online też mogę uruchomić roamingeureka! W takim razie pozostaje tylko wejść na plus.online i włączyć tę opcję! Ale, oczywiście, żeby dostać się na konto Plus Online, muszę wpisać kod autoryzacyjny. Bagatela! A kod ten dostaję w postaci wiadomości sms. Co?  Której to wiadomości dostać nie mogłam, bo nie miałam uruchomionego roamingu. Kurwa.
I tutaj znakomita wiadomość dla wszystkich użytkowników Plus GSM w Polsce – jeśli masz abonament, nie włączyłeś roamingu przed wyjazdem z kraju i masz logowanie do serwisu internetowego z użyciem tokenów, to marny twój los. Znaczy – możesz spokojnie aktywować roaming telefonicznie, ale do tego albo musisz mieć (nie)znajomego, który użyczy ci swojego telefonu, albo kupić kartę pre-paid. Co nie wszystkim się opłaca, kiedy wiedzą, że będą musieli dzwonić do biura obsługi w Polsce, czyli stracić sporo złotówek, dzwoniąc zza granicy. Plus ma politykę, że roamingu – ani żadnej innej usługi – nie może za ciebie aktywować osoba trzecia (np. będąca w Polsce). No ale przecież nie sprawdzą, że to ty go aktywujesz. Prawda?
Ja wynajęłam do tego moją mamę – jako że jest kobietą, osobą znającą wszystkie moje dane, nie powinna mieć problemu. Bo o co innego mogą jeszcze zapytać przy aktywacji tej usługi? Niby o nic. Niby. Ale zapytali. A zapytali o wysokość ostatniego zapłaconego przeze mnie rachunku. Szczęście, że akurat przed wyjazdem mówiłam rodzicom, jaką kwotę przelałam i że dopiero co wymieniłam telefon na nowy, bo aktywacja spełzłaby na niczym. A wysyłanie karty pocztą z powrotem do Polski mi się, jednym zdaniem, nie opłacało…
Na szczęście, mój pech w zasadzie tutaj się skończył. Z bezśnieżnej Polski (która śniegiem mnie pożegnała) doleciałam na Islandię, w której, jak się śmiałam, śnieg w końcu zobaczyłam. A za tym śniegiem bardzo tęskniłam – nawet sobie sprawy nie zdajecie. Parę dni później byłam już w swoim mieszkaniu w miejscowości Reyðarfjörður (i te dziwne znaczki, nie inaczej, spokojnie możecie czytać jako Rejdarfjordur, a nie, jak niektórzy,  rkljavlhjklurzskjmph). I gdzie zaczął topnieć śnieg, za którym tak tęskniłam.
widok jakieś kilkanaście metrów od mojego budynku mieszkalnego
śnieg, który w końcu spadł, niesamowicie mnie ucieszył
Trafiłam na Islandię akurat w roku, kiedy zima była jedną z najlżejszych zim. W miesiącu, kiedy jak się budziłam, by iść do pracy, to było ciemno, a jak z tej pracy wracałam, to również było ciemno. I nie mogłam w spokoju przespać nocy, bo nieustanny wiatr i deszcz skutecznie mi to uniemożliwiały. Ale to i tak był jeden z najlepszych miesięcy w moim życiu.
Trafiłam do kraju, gdzie ludzie tworzą nazwiska od imienia swojego ojca, ich język na pierwszy rzut ucha przypomina język Simów, a wioska, w której mieszka 1300 osób jest uznawana za większe miasteczko. Gdzie większość osób bierze mnie za Islandkę, czy inną Skandynawkę, Austriaczkę bądź Niemkę. Gdzie każdy odpowie ci uśmiechem na twój uśmiech, dzień dobry na twoje dzień dobry. I gdzie ocean i góry masz na wyciągnięcie ręki.
Od samego przyjazdu dobry humor prawie mnie nie opuszczał. I nadal mnie nie opuszcza. I dobrze. Oby tak było jak najdłużej.

3 komentarze:

  1. Dajesz radę. Podziwiam Cię za odwagę i siłę. I mogę się chwalić, że znam kogoś kto jest na Islandii. Pozdrów elfy. Trzymaj się. Wracaj.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Ależ Ci zazdraszczam!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. No i dawaj, dawaj dalej z tym koksem. Ja chcę czytać, zdjecia oglądać i się dowiadywać. O życiwocyh wsnioskach Twoich, o obserwacjach, o kulturze i cokolwiek Ci się tam przed nosem przewinie! :D

    OdpowiedzUsuń