poniedziałek, 23 maja 2011

Fly away.


Cofnijmy się w czasie do ubiegłej środy. I nie zabijcie mnie za to. Po prostu nagromadziło mi się tyle spraw, tyle rzeczy, że nie miałam możliwości, czasu ani chęci, aby to skończyć. Ale!
Z kategorii: dogonić marzenia.


Skoro z reguły wszyscy zazwyczaj zaczynają od początku, to ja, tak dla odmiany, ażeby wam na złość zrobić, zacznę od tyłu.
Wszystko mnie boli – no może nie wszystko, ale wyraźnie czuję, że mam zakwasy na brzuchu (dobra, dobra, nie przeszkadzają aż tak bardzo, skoro jestem w stanie siedzieć po turecku na łóżku, pisząc to) i lewej ręki nie mogę podnieść wyżej niż o 55-60 stopni licząc od mojego boku, zaś prawej nie wyżej niż 90 stopni, bez wydawania głośnego (być może głośnego tylko w moim umyśle*) „Auu!” i uczucia, jakby ktoś zaciskał i skręcał mi mięśnie. Nawet podniesienie herbaty (Blue Fruit Tea, Lipton – nie polecam, chyba że ktoś lubi smak/zapach zbliżony do Ludwika) lewą ręką jest wystarczającym wyczynem dla owych narządów. Dodam jeszcze, że do grona moich wszędobylskich siniaków (ostatnio, rekord, było ich tylko dwa!) przybyło jakieś dziesięć nowych. Wszystkie na nogach.

Ale zaraz, zaraz, o czym ja gadam? A tak. O UEKowskich juwenaliach. Czy raczej o spełnieniu w owe Juwenalia 2011 jednego z moich „marzeń trudnych do spełnienia”. Zapewne zastanawiające jest, jakie marzenia mogą być na tyle trudne do spełnienia, że wylądowały w tej kategorii – wiem, głupie pytanie, pewnie myślicie, że wszystkie. Ale tu się z kolei mylicie. To szczególne marzenie wiąże się raczej z pokonywaniem własnego strachu (na poziomie „medium”, do „advanced” chyba nigdy nie dojdę) i pokazaniem, że ja też potrafię.
Dobra, omijam temat jak tylko mogę, ale to tylko niezmiennie prowadzi mnie do tego, bym wyjawiła, czym owa rzecz była. Ano, owa rzecz nazywana jest potocznie „skokiem na bungee”, chociaż pewnie niektórzy skłaniali by się ku dłuższej nazwie „skok dla chorych psychicznie, nie wiedzących, co począć ze swoim życiem ludzi, którzy stwierdzili, że chcą sobie polatać przyczepieni za nogi do jakiejś tam liny, niepomni na to, co może się z nimi stać”, czy jakoś tak… Od razu zaznaczę, iż siniaki, o których była mowa dwa akapity temu, nie zostały nabite na samym bungee – czy raczej nie jestem tego do końca pewna, gdyż zaraz po skoku brałam udział w szalonej „skakaninie” podczas juwenaliowego koncertu Parov Stelar. W każdym razie… jak było? Nie wiem, czy potrafię to wyrazić słowami. Pozwólcie, że spróbuję.
Zacznę od tego, iż odkąd tylko usłyszałam o tym, że na juwenaliach mojej uczelni pojawi się możliwość skoku na linie za naprawdę promocyjną cenę, biorąc pod uwagę, że w każdym innym miejscu jednorazowy skok oscyluje w granicach 80 złotych (nierzadko z niższej wysokości), cena 35 peelenów za skok z 50-metrowego dźwigu jest czymś… naprawdę wartym spróbowania. I nie, nie jestem naganiaczem, a biorąc pod uwagę, że „promocyjne” skoki skończyły się wraz z godziną 18:00 dnia dzisiejszego, tj. 18 maja, i tak nikt nie miałby ze mnie pożytku.
Szczerze, zastanawiałam się na oddaniem skoku przez parę dni – nawet jeśli zaznaczyłam „biorę udział” w wydarzeniu na tym, wiecie, szeroko znanym portalu społecznościowym, którego moja mama nie cierpi , do końca nie byłam pewna, czy skoczę. Potrzebowałam zachęty, kogoś, kto mnie do tego czy to zmusi, czy po prostu: podopinguje. Dlatego też ostanowiłam napisać o tym skoku paru znajomym – wiadomo, nikt nie chce się w końcu zbłaźnić, jak już coś upubliczni, tym bardziej ja.
Na dzień swojego skoku wybrałam wtorek juwenaliowy. Dlaczego? W poniedziałek chyba za bardzo się bałam, plus stan mojego konta pozostawał mi nie do końca znany. W każdym razie, przygotowałam się na owy skok psychicznie już w poniedziałek, na francuskim, dopingowana przez parę innych dziewczyn (z których to jedna odważyła się mi towarzyszyć).
We wtorek pojawiłam się przy UEKu jakoś przed 17:00 – o 17:00 miały rozpocząć się skoki, a i na sam teren kampusu wpuszczali dopiero od tej godziny. Mimo że byłyśmy z koleżanką jednymi z pierwszych osób na terenie kampusu, to do tego, aby skoczyć musiałyśmy stać w kolejce. Początkowo, jeszcze jadąc na uczelnię w autobusie, byłam przekonana, że tak długo czekanie mi nie zajmie i po 30 minutach będę wolna. B y n a j m n i e j. Z moich „przewidywanych” 30 minut niewiadomo kiedy zrobiły się 3 godziny. Przez bite trzy godziny stałyśmy i czekałyśmy, aż dojdziemy do kasy! Po pierwszej godzinie jeszcze chciałam skakać, ale im bliżej byłam barierki, tym czarniejsze myśli mi przelatywały przez umysł – na szczęście, tylko przelatywały, a nie zatrzymywały się na dłużej. Po dwóch godzinach zaczęło mnie irytować to, w jaki sposób przesuwała się kolejka. Wyraźnie w trakcie pierwszej godziny przeszłyśmy jakieś pięć metrów, ale w ciągu następnej godziny poruszaliśmy się z prędkością światła przedzierającego się przez smołę – jestem niemal pewna, że to było 10cm/minutę. Nie wspomnę, że w trakcie stania nie irytowali mnie ludzie – byli tacy, ale zdzierżyłam to, powstrzymując się nawet od głośnych komentarzy (dobra, te ciche były). Rozmawiałam w międzyczasie też z dwoma nowopoznanymi dziewczynami z UP, więc aż tak irytująco nie było. No, dopóki nie przyczepiło się jakichś dwóch kolesi, z czego jeden miał różową koszulkę i nie lubił gejów (albo ona była w kolorze mrożonej maliny? Chociaż sam osobnik utrzymywał, że to łososiowy – jakby on kiedykolwiek łososia widział…).
Dobra, koniec mojego pieprzenia o kolejce – nawet jeśli spędziłam w niej większą część mojego czekania na oddanie skoku. Przesuńmy się nieco do przodu. Nadszedł moment, kiedy zapłaciłam za wejście, podpisałam cyrograf… znaczy, podpisałam listę, że jestem w dobrym zdrowiu, nie pijana i nie w ciąży, ani nie przebyłam żadnych urazów kręgosłupa oraz też, że nie będę się starała łapać liny w trakcie skoku (co to, to nie) – warunek tego, bym została dopuszczona do skoku. Później ta mniej miła część (ważenie się znaczy – od dzisiaj się odchudzam!), po czym oczekiwanie… i oczekiwanie… Oglądanie spod samego dźwigu skoków innych ludzi jest naprawdę interesujące! Kiedy nadeszła moja chwila (wcześniej kręciłam dziewczyny jak skakały, gdyż mnie o to poprosiły), podeszłam do łysego wysokiego pana (który na początku, podczas stania w kolejce, nie przypadł mi do gustu, no wiecie… wysoki i łysy? ŁYSY?), który ubrał mnie w uprząż (czułam się po części jak koń. Co prawda, konie nie są ubierane w takowe uprzęże, ale no wyobraźcie to sobie!…). Powiedział, żebym usiadła i założył mi jakiegoś pseudo-buta (w zasadzie wyglądał on jak wycięty but na snowboard, bez podeszwy i palców) na lewą nogę. W międzyczasie zapytałam się go, czy kiedykolwiek skakał – i nie wiem, czy odpowiedział szczerze, ale z tego, co się dowiedziałam, on nigdy nie skakał i miał dodatkowo lęk wysokości. Założył mi lewego buta i się ulotnił, ale pojawił się zaraz jakiś młodszy od niego chłopak i założył mi drugiego buta, przy okazji mówiąc „Ty się w ogóle nie boisz!”, co ja skwitowałam stwierdzeniem „Wcale nie. Ja tylko udaję, że się nie boję” (jego odpowiedź na to? „To naprawdę dobrze ci to wychodzi”). Ale, szczerze, po tej rozmowie troszeczkę przestałam się bać (chociaż i tak nie umiałam uspokoić myśli i miałam burzę w mózgu).
Kiedy już miałam wejść do „klatki”, moja wrodzona głupota i nieporadność się odezwała, kiedy to prawie wywaliłam się na rzepie jednego buta, mówiąc: „Ojej, chyba coś mi się odpięło” i wyginając usta w podkówkę. Ale chyba nikt się tym nie przejął, bo po prostu powiedzieli, żebym stanęła w klatce. I tu zaczynają się chyba najciekawsze momenty.
Dźwig zaczął nas – mnie i instruktora – wciągać na górę. A nie była to byle jaka wysokość, bo „tylko” 50 metrów. Lekko się kołysał, ale z czasem, gdy był coraz wyżej (a instruktor pytał się mnie, czy kiedykolwiek skakałam – nie – po czym zaczął mówić, co robić, jak skakać), coraz mniej zwracałam uwagę na to, że jestem wysoko nad ziemią. Jedyne co mnie tak naprawdę wtedy interesowało, to… ta piękna panorama Krakowa, widoczna z samej góry. Może teraz mam zachwianie myśli, które lekko się plątają, ale wydaje mi się, że o dwudziestej zachodziło już powoli słońce – w każdym razie, cały widok stamtąd był bajeczny. Mój zachwyt wyrażałam nawet na głos, przez co naprawdę współczuję owemu instruktorowi, który ze mną jechał.
Szczerze mówiąc, mogłabym postać tam dłużej i ponapawać się samym tym krajobrazem, gdyby nie fakt, że dojechałam już na samą górę dźwigu. Klatkę, z której skakałam trzeba było troszeczkę obrócić, w czym również sama pomogłam (wydawało mi się, że jakbym tego nie zrobiła to naprawdę nie mogłabym skoczyć). Pan za mną powiedział, żebym stanęła przy krawędzi i podniosła ręce do góry. Spojrzałam wtedy jeszcze przelotnie na dół i myśl, jaka mi w tym momencie przeleciała, to było coś w stylu: „Mam nadzieję, że nie walnę w ten dach, co widzę w dole”. Podeszłam do krawędzi, podniosłam ręce do góry. Instruktor odpiął linkę zabezpieczającą przed nieumyślnym wypadnięciem i kazał mi patrzeć na ręce, mówiąc zarazem „Trzymam cię”. I na „raz, dwa, trzy, bungee” postarałam się położyć na powietrzu…
Pierwsze chwile skoku? Nie wiem, czy to strach, czy pęd powietrza zamknął mi oczy. Nie pamiętam, czy poczułam szarpnięcie – ba! Jestem wręcz pewna, że nic takiego nie było. Z mojego gardła mimowolnie wyrwał się krzyk i w tym momencie zrozumiałam, że osoby, które nie odzywały się na bungee wcześniej albo robiły to, by pokazać, że się nie dadzą, albo… strach je aż tak sparaliżował. Kiedy zdołałam już otworzyć oczy – a długo to nie trwało – zobaczyłam wirujących pode mną ludzi, chodnik, dach, ludzi, chodnik, dach… zaraz, zaraz. To nie oni wirowali – to ja wirowałam! Tym razem zamiast drzeć się w niebogłosy, już z własnej woli wykrzyczałam siarczyste „ZAJEBIŚCIE!”, co podobno spotkało się ze śmiechem ogółu.
Mogłabym opowiadać o tym, jak lecąc poczułam się wolna przez te kilka sekund w powietrzu. Jakie uczucia mną targały. Ale tak naprawdę… uczuciem, które najmocniej odczuwałam, była euforia. Euforia wywołana możliwością spełnienia marzenia. Możliwością poczucia, jak to jest latać, choćby przez te kilka sekund. Jak to jest kręcić się dokoła własnej osi bez zdolności czy nawet chęci zatrzymania się. Bujania się na krawędzi, nie wiedzenia, co tak naprawdę się może stać. Uczucia lekkiej nieważkości! I jeśli mam być szczera – zakochałam się w tym uczuciu, mogłabym je przeżywać non stop. Ten jeden, krótki, mimo wszystko mały skok tylko rozpalił we mnie chęć do oddania jeszcze jednego. Dłuższego.
I wcale nie jest prawdą, że takowy skok wywołuje jakiekolwiek zaburzenia żołądkowe, pęcherzowe czy krążenia. Przynajmniej nie w moim wypadku. Ani żołądek nie podszedł mi do gardła, ani nie czułam narastającego ciśnienia w głowie. Jedyna niedogodność, jaką czułam, to ta, że moje spodnie chciały jak najszybciej opuścić mój tyłek z powodu trzymania ich przez „buty” – i dziękuję sobie bardzo, że stwierdziłam, że bez paska ani rusz!
Opór powietrza podczas lotu był niczym ten na rollercoasterze lub karuzeli – wydawało się, że niemożliwe jest rozłożenie rąk, ale jak już się to udało, to człowiek czuł się Panem Świata. Nie mogę nie wspomnieć, że wcześniej poprosiłam dziewczyny od sprzedaży biletów, aby mnie nakręciły moją komórką. Moją marną kamerą w ukochanym (który krwi mi napsuł co niemiara, mimo że jeszcze jest stosunkowo młody) Samsungu. Jakieś wnioski? Wyciągnijcie je sami. Ja mam tylko jeden – wyglądałam wtedy jak śledź. Jak śledź, którego ktoś włożył do kołowrotka.
Jedno jest pewne – tego uczucia nie zapomnę. Nie wiem, czy nigdy – bo często rzeczy, które mówimy, iż „nie zapomnimy” zapominamy jako pierwsze. Ale jedno wiem – wiem, że nie ma się czego bać. Czy raczej – wiem, że nie musiałam i nie będę musiała się niczego bać, gdyż każdy takie doświadczenie przeżywa osobno. A jeśli ktoś by miał możliwość oddania takiego skoku? Z radością i uśmiechem powiedziałabym, żeby spróbował. Bo w końcu lepiej jest żałować, że się spróbowało, niż żałować, że się nie spróbowało. Chociaż według mnie JA nie miałam czego żałować. Odeszłam spod dźwigu z wielkim bananem na twarzy i certyfikatem w ręce. Certyfikatem, który na pewno zajmie honorowe miejsce na mojej korkowej ścianie.


* ale skoro aktualnie jestem sama na mieszkaniu, to z kim miałabym się dzielić moimi odczuciami?


3 komentarze:

  1. wow.
    ale i tak Ci się dziwię... z subiektywnego punktu widzenia :D

    OdpowiedzUsuń
  2. ojacie! Ja bym spękała. Poważnie bym speniała, jakby mnie wciągnęli na górę. Jestem za wielkie strachajło, do tego lęk wysokości. Rollercoaster - okej, ale skoczyć na bandżi - nie ma mowy : D
    Ogolnie rozbawilo mnie jak pan sie zdenerwowal i powiedział, ze juz nikt nie wejdzie, haha.
    Gratuluje, ze sie odwazylas! Boze, tyle sie za to placi, a ja bym nie skoczyla nawet, gdyby mi mieli dac nie wiadomo ile pieniedzy :D
    gratulacje, jestem pod wrazeniem <3
    ps. tez mialam watpliwa przyjemnosc skosztowania tej paskudnej herbaty :<

    OdpowiedzUsuń
  3. Już mnie wszyscy pozniechęcali do skoku na bungee... że to tylko krótko, ciągnie i bez sensu. Ostatecznie pewnie jakbym miała okazję (niedrogo, niedaleko), to bym się zdecydowała. Zawsze coś nowego, innego. Ale żebym się jakoś na to pchała to nie powiem.
    W każdym razie, gratuluję spełnionego marzenia ;]

    OdpowiedzUsuń