poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Pichcić każdy może - może gliczka?

Trzy słowa - cześć i smacznego.
Z kategorii: pichcić każdy może.



Jestem osobą tak niesłowną w niektórych sytuacjach, że mnie aż to boli i, co najlepsze, całkowicie zdaję sobie z tego sprawę. Zmienić się ciągle próbuję, ale coś mi to nie wychodzi.
Ale jak zawsze w takich momentach, porządny kopniak w tyłek i daję radę. Bo mnie należy popędzać, znęcać się – kiedy trzeba, szczątkowa przemoc dozwolona, ale w granicach przyzwoitości i bez zamiaru zmieniania mojej znikomej urody.
Takim oto wstępem postanowiłam zainicjować dzisiejszy wpis. I przy okazji pozdrowić moich oprawców, odpowiedzialnych za zachęcenie mnie do napisania dzisiejszego wpisu, który nie miał być dzisiejszy, ale przed-przed-przed-przedwczorajszy. Prawdopodobnie zapomniałam o paru „przed”, ale cichutko.
Czasem, jak mi się nudzi albo jak mam czas, albo jak obecne są oba wymienione w tym zdaniu czynniki, to przysiadam przy Miguelu, znaczy moim laptopie (który jest rodzaju męskiego, sprawdzone!), i wyszukuję inspirujących… przepisów. W taki sposób pokochałam robić muffiny, które są zadziwiająco łatwe do zrobienia, choć co prawda nigdy nie wychodzą mi takie, jakie można zobaczyć w tych wszystkich barach szybkiej obsługi typu McDonald bądź Starbucks, ale to nie znaczy, że się nie staram. I w ten też sposób wpadłam na przepis na tak zwany „rajski batonik” (chociaż ja raczej nazwałam to w przypływie weny „małymi czarnymi gówienkami” – ale od razu mówię, że ta nazwa nijak się ma do smaku, chciałam tylko obrzydzić je bratu, jakby samo słowo „kokos” nie podziałało) lub w innych kręgach nazwany „Bounty”, ale jestem pewna, że to trademark, więc pozostańmy może przy rajskim batoniku. Albo… „gliczkach”, cokolwiek to znaczy, gdyż chyba tego słowa użył mój sąsiad.



W każdym razie. Cały pomysł na znalezienie jakiegoś niecodziennego przepisu na jakieś pseudo-pralinki wynikł z imienin mojego taty. Jak prawie co roku, zorganizował imprezę, a że znudziło mi się pieczenie rok w rok, impreza w imprezę tych samych placków, postanowiłam wprowadzić nieco świeżości do imieninowego wydarzenia. I w ten oto sposób trafiłam na blog http://mojewypieki.blox.pl, którego to autorka zamieszcza naprawdę niecodzienne przepisy, a zdjęcia potraw są do pozazdroszczenia.
Przekopując się przez masę różnych i kuszących pomysłów na desery, słodycze czy jakkolwiek to nazwać, natrafiłam na ten jeden i od razu postanowiłam go ukraść. Tak to bywa, jak się jest fanem kokosu. I czekolady. Poza tym, był to pomysł, który byłam w stanie wykonać poprawnie, gdyż czasem boję się moich kuchennego talentu – w złym znaczeniu. No i nie obciążał też zanadto kieszeni.
Zabrałam się do przygotowywania, i wcale nie skłamię, jeśli powiem, że nie wszystko poszło po mojej myśli – jak zawsze musiałam coś sknocić i tym razem było to roztapianie czekolady w kąpieli wodnej. Dosłownie – w kąpieli wodnej, bo wyszła mi zupa czekoladowa. Ale zawzięłam się w sobie, pojechałam do sklepu i już następne roztapianie czekolady wyszło mi idealnie – no dobra, prawie, ale jak na pierwszy raz, to jestem mistrzem!
Efekt końcowy? A proszę:

Kuleczek łącznie wyszło mi około 33, w tym dwie się zepsuły w procesie oblewania czekoladą (który, jakby na to nie patrzeć, był naprawdę trudny i męczący!). Obiecałam pewnej osobie dołączenie do tego wpisu przepisu na owe małe kuleczki, także zrobię i to. Z moimi małymi modyfikacjami i radami, ale przypomnę, że trzeba wziąć pod uwagę fakt, że jestem osobą nie do końca doświadczoną w tych kuchennych sprawach. I zanadto gadatliwą.
Korzystając z przepisu z blogu Doroty, przedstawiam wam oto mój bardzo lekko zmodyfikowany przepis na „rajskie batoniki”:
Składniki:
·        200 g wiórków kokosowych
·        100 ml śmietany kremówki (ja użyłam 30%, choć w zamiarze miałam użyć 36%)
·        ok. 70 g cukru pudru (i tutaj poważnie: moja waga kuchenna nie jest z tych „boskich idealnych”, także trochę przesadziłam i... powiem wam, że były bardzo słodkie. o ile nie chcecie zasłodzić siebie i innych, o tyle radzę użyć maksymalnie 70 g)
·        70 g masła
·        kilka kropli aromatu rumowego (ja użyłam rumu ;))
·        200 g czekolady mlecznej (tej prawdziwej, ale ilość zależy jeszcze od firmy; ja użyłam czekolady z firmy o inicjałach AG i wykorzystałam niecałe 3 tabliczki – około 250 g; oczywiście, można też użyć gorzkiej lub białej)

Wiórki kokosowe oraz cukier puder mieszamy w osobnym naczyniu. W małym garnku, garnuszku w zasadzie, podgrzewamy śmietankę i masło, aż do rozpuszczenia masła. Powstałą mieszanką zalewamy wiórki z cukrem pudrem, dodajemy aromatu/rumu i mieszamy aż wszystko stanie się mokre.
Z powstałej masy formujemy kulki wielkości… a co ja o wielkości mówić będę. To zależy od nas samych. W przepisie podstawowym napisane było, by kulki były wielkości orzecha włoskiego, ale moje jakoś nie chciały być jednego rozmiaru. Kiedy już uformujemy kulki jakie nam pasują, kładziemy je na papierze do pieczenia, przykrywamy folią aluminiową i wkładamy do lodówki co najmniej godzinę. Czemu? Żeby stwardniały i podczas obtaczania czekoladą się nie rozwalały. I na pewno jest jeszcze jakiś inny powód ;)
Czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej (na garnku z wodą stawiamy mniejsze garnek/naczynie żaroodporne, tak, aby nie było żadnego prześwitu między dwoma garnkami, a woda nie dotykała naczynia powyżej). Ja do czekolady dolałam jeszcze troszeczkę pozostałej śmietanki, żeby konsystencja czekolady była bardziej płynna i przy okazji trochę szybciej się rozpuściła, ale równie dobrze dodawać jej nie trzeba – to naprawdę zależy od czekolady, jakiej się używa. I uważać, żeby naczynie wyżej nie wpadło do wody. No i, co najważniejsze, podczas roztapiania czekolady trzeba ją mieszać, żeby – a nóż widelec – się nie przypaliła. Kiedy już roztopimy czekoladę, wyjmujemy kulki z lodówki i każdą po kolei maczamy/oblewamy czekoladą, układając je następnie na papierze lub w papilotkach, żeby czekolada stwardniała. A najlepiej, wsadzamy je z powrotem do lodówki, co przyspieszy proces zastygania czekolady.
I co dalej? Nic! Voila! Zrobiliśmy nasze własne Bounty. I w tym też momencie stwierdzam, że nigdy nie napiszę własnej książki kucharskiej. Za dużo gadam.
Miłej nocy, dnia, popołudnia, czy kiedy to czytacie. I jeśli ktoś był na tyle odważny, by skorzystać z przepisu, to się cieszę i życzę smacznego!

1 komentarz:

  1. Jak mi się będzie kiedyś bardzo nudziło to spróbuję zrobić :)
    I fakt dużo gadasz, ale to nie jest złe ;p

    OdpowiedzUsuń