poniedziałek, 23 maja 2011

Fly away.


Cofnijmy się w czasie do ubiegłej środy. I nie zabijcie mnie za to. Po prostu nagromadziło mi się tyle spraw, tyle rzeczy, że nie miałam możliwości, czasu ani chęci, aby to skończyć. Ale!
Z kategorii: dogonić marzenia.


Skoro z reguły wszyscy zazwyczaj zaczynają od początku, to ja, tak dla odmiany, ażeby wam na złość zrobić, zacznę od tyłu.
Wszystko mnie boli – no może nie wszystko, ale wyraźnie czuję, że mam zakwasy na brzuchu (dobra, dobra, nie przeszkadzają aż tak bardzo, skoro jestem w stanie siedzieć po turecku na łóżku, pisząc to) i lewej ręki nie mogę podnieść wyżej niż o 55-60 stopni licząc od mojego boku, zaś prawej nie wyżej niż 90 stopni, bez wydawania głośnego (być może głośnego tylko w moim umyśle*) „Auu!” i uczucia, jakby ktoś zaciskał i skręcał mi mięśnie. Nawet podniesienie herbaty (Blue Fruit Tea, Lipton – nie polecam, chyba że ktoś lubi smak/zapach zbliżony do Ludwika) lewą ręką jest wystarczającym wyczynem dla owych narządów. Dodam jeszcze, że do grona moich wszędobylskich siniaków (ostatnio, rekord, było ich tylko dwa!) przybyło jakieś dziesięć nowych. Wszystkie na nogach.

wtorek, 17 maja 2011

IV.


Dzisiaj, moi państwo, zrobię rzecz, która znajduje się na mojej liście „marzeń trudnych do spełnienia”.
Być-może-relacja i nie-do-końca-rzut-okiem później. Mam nadzieję.



//PS Przepraszam za ten poślizg, ale wczoraj starałam się to napisać, a wychodzi na to, że pewnie nie skończę i dziś. Ale jutro to już na sto procent będzie! Wierzcie mi!