poniedziałek, 11 czerwca 2012

Rozważania językowe.


Za wszelkie błędy z mojej czy nie z mojej winy bardzo przepraszam. Jak znajdę chwilę po sesji - zredaguję, o ile tylko jakieś chochliki się wkradły, by pogmatwać moje językowe rozważanie. Jeśli nie ma żadnych - bardzo się cieszę. Nie będę zanudzać, zapraszam do czytania.
Z kategorii: moim zdaniem.


Dzisiejszy post będzie pod szyldem językowym. I co najlepsze, na muszce mam język polski.
Mam pewien nawyk. Uwielbiam poprawiać ludzi. No, może nie tyle, że uwielbiam, co bardzo często to robię. Sądzę, że zostało mi to z czasów gimnazjalno-licealnych, kiedy to, można powiedzieć, niemalże wymiatałam w kwestii ortografii, interpunkcji czy poprawnego mówienia. Nie mówię, że nie zdarzało mi się robić błędów – to dotyka nawet najlepszych (a ja, dla przypomnienia, taka nie jestem). Czy to w mówieniu, czy w pisaniu – nagła zaćma umysłu, lenistwo i takie tam. Mówię natomiast, że tak się przyłożyłam do tych trzech wcześniej wymienionych części, że błędy robiłam sporadycznie.
Nie pamiętam, kiedy zaczęło mnie irytować wyrażenie „Oni umią to zrobić” czy „poszłem tam wczoraj”. Wiem natomiast, że zaczęłam je tępić nawet u własnych rodziców – z upływem czasu stwierdzam, że nie było to dobre posunięcie – u brata czy znajomych. Wyhamowałam w pewnym czasie z głośnym pastwieniem się, kiedy poczułam, że to nie ma już większego sensu, gdyż własnymi siłami, dobrymi chęciami ludzi nie zmienię (chociaż udało mi się w pewnych kwestiach). Pozytywem było jednak to, że udało mi się owe tępienie zaszczepić w starszym bracie. Ostatnio nawet moja mama powiedziała mi, że przez to moje nieustanne poprawianie parę lat wstecz, teraz D. chodzi i poprawia młodsze bądź nawet kilka lat starsze osoby (przykładem może być nasz piętnastoletni sąsiad, który do znudzenia mówi „poszłem” zamiast „poszedłem” – tak nawiasem mówiąc, nawet Word mi to pierwsze słowo w cudzysłowie systematycznie poprawia – a którego D. machinalnie poprawia).
Jak się nietrudno domyślić, z częstym i głośnym poprawianiem wyhamowałam, co nie znaczy, że porzuciłam je zupełnie. Nie łatwo jest porzucić swoje nawyki (przyjrzyjcie się np. temu, iż zmieniłam ostatnio kod do komórki i nadal łapię się na tym, że wstukuję stary). Dlatego ja tylko je przytłumiłam. Kiedy ktoś robi błąd w mówieniu i z respektu go nie poprawię na głos, i tak robię to w myślach bądź szeptem. Wyrzucam z głowy fakt, że „zrobił byka”, zastępując go poprawną wersją (kilka razy zdarzyło mi się, że musiałam całe zdanie inaczej sformułować), by oszukać umysł i po części też nie wyjść na bufona – uwierzcie, niektóre osoby bardzo łatwo urazić, poprawiając ich sposób mówienia. A w dodatku, przyjmijmy, że ktoś wydaje wam się idealny pod większością względów – mały błąd w jego sposobie mówienia może przekreślić całą waszą ocenę – stąd też moje, powiedzmy, „oszukiwanie”, dzięki któremu nie wrzucam części ludzi do worka przygłupów (no dobra, o ile mówią sensownie). Nie, żebym miała klasyfikację ludzi. Już jakiś czas temu przyjęłam zasadę nie oceniania zbyt pochopnie (czyli: mimo że wciąż to robię, nie wyrażam na głos swojej opinii, dopóki wystarczająco nie poznam osoby).
W każdym razie, wracając do tematu. Zdarzyło wam się czasem z lenistwa powiedzieć „se” zamiast „sobie”? Może nie wszystkim, ale części z was na pewno. Bo mnie się zdarzyło i przyznaję się do tego bez bicia. Subiektywnie uważam, że ten błąd nie jest aż tak bardzo rażący, jeśli nie popełnia się go nagminnie. I dlatego o tyle bardziej mnie boli, jak ostatnio na jednym z blogów, które czasem przeglądam, a mianowicie na Stay Fly, autor umieścił link do wywiadu pewnego warszawiaka z dość znanym celebrytą (post z 4 czerwca, jeśli ktoś jest ciekawy), dokładniej – z niejakim panem Tomaszem Jacykowem. Wszystko bym zrozumiała. Naprawdę, jestem bardzo wyrozumiałą osobą. Ale żeby udzielać komuś wywiadu, wiedzieć, że dostanie się on później do sieci, być sławnym i światowym człowiekiem, a i tak nagminnie popełniać tego typu błędy? Mnie samej byłoby wstyd. Powiem prawdę – właśnie przez ten błąd nie mogłam oglądnąć wywiadu do końca, a i tak po przebrnięciu przez jego większą część, nie pamiętałam prawie niczego, prócz własnych myśli o wskoczeniu do ekranu, przejściu przez kabelki czy inne takie i uderzeniu rzeczonego celebryty słownikiem języka polskiego. Popełniać przypadkowe błędy w życiu codziennym – każdemu się zdarza – ale popełniać błędy w nagraniu, na które było się zaproszonym i miało się czas chociażby na przygotowanie do odpowiedzi? Ja byłabym urażona. To nie jest sytuacja, kiedy pytamy pierwszą lepszą osobę na ulicy, co myśli o, dajmy na to, wzrastających cenach paliwa lub o wynikach Euro 2012. To sytuacja, kiedy osoba publiczna, znana, w niektórych szeregach podziwiana, reprezentująca dodatkowo mniejszość seksualną i działająca w środowisku modowym, pokazuje jawną ignorancję dla zasad językowych, panujących we własnym kraju! Niejedna pani sprzedająca na miejskim targu wysławia się lepiej, nie używając wysublimowanych słów. Bo nawet takie słowa tracą na uroku zestawione z zajeżdżającym Ferdkiem czy Waldusiem Kiepskim nagminnie stosowanym „se”.
Dobrze przynajmniej, że w mowie nie widać błędów ortograficznych.
Dlaczego tak sądzę? Bo takie też tępię prawie za każdym razem, jak się na nie natknę. I nie cierpię ich nawet bardziej, niż nadużywanie „umią”, „poszłem” czy „se”. Ostatnio, jeden z moich facebookowych znajomych napisał o tym, jak to mu się „połorzyły” typy przez przegraną jednego z zespołów na Euro. Ja nie wiem, skąd ludzie biorą pomysły na tego typu błędy – pisząc ręcznie, na przykład notatki podczas wykładu, można ze zmęczenia czy pośpiechu walnąć głupiego byka, wtedy jednak rzadko kiedy ktoś inny go zobaczy (chyba że pożyczy notatki osobie trzeciej) – ale pisząc coś w facebookowym statusie? No błagam! Z tego, co się orientuję, większość ludzi w Polsce używa Google Chrome’a bądź Firefoxa, więc taka mała pomoc z mojej strony: każda wymieniona wcześniej przeglądarka posiada coś takiego, jak opcja sprawdzania poprawności pisowni (nie wiem, jak to się ma z IE czy Operą, ale idąc z duchem czasu nie sądzę, by one pozostawały w tyle ze sprawdzaniem wyrazów). Każdy błąd podkreślany jest przez taki czerwony wężyk, jaki można napotkać w Wordzie. I nie, nie jest to irytujące – dzięki temu, przynajmniej po części, możemy polepszyć swoją ortografię, wierzcie mi. Albo wyeliminować drobne błędy i literówki. A prawdą jest też to, że jak już ktoś robi po raz setny błąd typu „wogle”, „wogule”, „napewno” albo – co gorsza – „ktury”, to w pewnym momencie człowiekowi lepiej wyedukowanemu w podstawówce już zostaje tylko chwycić się za głowę i dać sobie spokój – kto nie zrozumiał raz, drugi, trzeci, piąty, za sześćdziesiątym się nie zmieni. No, chyba że robi nam na złość, ale wtedy sobie też robi przykrość. Mózg w którymś momencie przyzwyczai się do niepoprawnej pisowni, a – jak wiadomo – oduczyć się czegoś na siłę jest piekielnie trudno.
Tyle z moich dzisiejszych językowych rozważań.
Dla pocieszenia, czy też polepszenia humoru, dodam zdanie, które większość z nas zna, a które jawnie pokazuje, czego robić nie powinniśmy. W dwóch znaczeniach.
„Szłem łąką, kwiatki pachły, wiater wiał. Ona mnie odepchła, więc poszłem do domu, trzasłem drzwiami, pierdłem, bekłem, rzygłem i wyszłem, bo chamstwa nie zniesę.”
I takoż też ja wychodzę.

piątek, 1 czerwca 2012

Czasem.

            Marzy mi się wyjazd za granicę. Chciałabym się przelecieć samolotem. Choćby wyjechać na dwa dni. Nieważne, dokąd (chociaż takim Mediolanem lub Pizą to bym nie pogardziła). Bardziej ważne, że gdzieś. I z kimkolwiek (chociaż preferowałabym osoby, które lubię). Byle na chwilę się oderwać od rzeczywistości.
            Najgorsze jest to, że nie mam kiedy, wakacje zlecą mi pod szyldem „praca”, może wynajdę dwa dni wolnego.  A raczej – chciałabym tak. Poza tym nie wiem, czy uda mi się zrealizować większość planów, jakie dla siebie ustaliłam. No i nigdy też samolotem nie leciałam, więc nie wiem, jak zareaguję. Chociaż pewnie po przygodach z bungee nie będzie mi to aż tak straszne.
            Ale jakby na to nie patrzeć, nie umiem planować. Cokolwiek zaplanuję to mi nie wychodzi. A przynajmniej nie w 100% – dobijam czasem do 75% moich planów i to jest wyczyn. Próbuję panować nad moich zmysłem planowania, mam nawet specjalny planer, w którym o dziwo zapisuję wszystkie ważne rzeczy, ale i tak częściej polegam na własnej, dziurawej pamięci.
            Gdyby można było zobaczyć pamięć, moja z pewnością miałaby dziury jak ser szwajcarski w sferze „rzeczy, których zapomnieć nie mogę”, zaś byłaby zwarta jak rzymska falanga na terenie „rzeczy, które mogę sobie odpuścić”. Jak to jest, że zapamiętuję głupoty – ba! – rozpamiętuję głupoty, a rzeczy ważniejsze mi umykają? Dziwnie mi z tym. I wiem, że pewnie większość tak ma. Ale ja tak nie chcę. Taka mała różnica.
            A co chcę? Dużo rzeczy chcę. Czasem świętego spokoju. Czasem chociażby impulsu od kogoś, że jednak moja obecność w ich życiu coś znaczy. Czasem sobie popłakać bądź pośmiać się do siebie. Czasem poskakać w deszczu lub posiedzieć na plaży i popatrzeć na morze. Czasem pooglądać gwiazdy w samotności, czasem z kimś, nic nie mówiąc. Czasem położyć się na trawie i obserwować ścigające się chmury, innym razem patrzeć, w jak dziwne twory się formują. Czasem wsiąść na rower i pojechać gdzieś daleko. Czasem porozmawiać w innym języku. Czasem nic nie robić cały dzień. Nie wstawać z łóżka, chodzić w piżamie. Czasem przeżyć dzień jak z filmu. Ale ten dobry dzień, złych mam za dużo za sobą. Czasem śpiewać na cały głos, nie zważając, czy ktoś słucha. Czasem nie przejmować się nikim wokoło i mieć wszystko w dupie. Naprawdę dużo rzeczy chcę. Tutaj jest tylko marne kilka procent tych nienamacalnych.
            Ale dzisiaj chciałabym gdzieś wyjechać, rzucić wszystko za siebie, nie myśleć o przyszłości. W końcu żyje się tylko raz? To carpe diem to chyba nie całkiem moja bajka.
            Dzisiaj jest pierwszy czerwca, Dzień Dziecka. Podobno nie jestem już dzieckiem, mimo że wewnątrz mnie tego dziecka jeszcze wiele pozostało. Trochę żałuję, że nie wykorzystałam bycia dzieckiem trochę lepiej, jak byłam młodsza. Za szybko dorosłam. Ale za głupotę trzeba płacić. Szczególnie teraz, kiedy chciałoby się być dzieckiem od nowa, by się nie przejmować, jednocześnie zostając wystarczająco dorosłym, by móc decydować o wszystkim samemu.
            Jest już pierwsza w nocy, a ja nie wiem, o czym pisać. Tysiące myśli kłębiących się w mojej głowie nie znajduje odpowiedniego ujścia. Wypadłam z rytmu, który miałam jeszcze w liceum. Muszę go znowu znaleźć. Oby się udało.
            No i blogspot znowu mnie nie słucha.