niedziela, 28 października 2012

O Trójkącie Bermudzkim, pechu i pogodowych anomaliach.



O czasu do czasu na świecie pojawiają się doniesienia o tym, jak to w Trójkącie Bermudzkim znikają statki, czy pojawiają się te, co znikły wcześniej, zupełnie bez załogi. O tym, jak w tamtym miejscu znikają samoloty, których trasa dziwnym trafem przebiega właśnie nad tym punktem. Nikt nie wie, co za tym stoi, jest to jedna z większych zagadek współczesnego świata. Oczywiście, zdarzają się śmiałkowie, starający się odpowiedź na to nurtujące „Dlaczego?”, jednak nikt nigdy nie jest pewny, czy im wierzyć, nierzadko przylepiając im wtedy naklejkę „psycho”.
Ja nie jestem jednym z tych śmiałków. Przynajmniej nie dzisiaj. Nie mam zamiaru rzucać wam swojej gotowej odpowiedzi. Szczerze mówiąc, już dawno się nad Trójkątem Bermudzkim nie zastanawiałam – feel free to judge me, I don’t care (zresztą, i tak nikt z was głębiej nad tym nie myśli; no, chyba że teraz). Reasumując, skoro nie mam zamiaru wam zdradzać swojej teorii, to po jaką kupę wam o tym wspominam?
Otóż, moi drodzy, ja sama doświadczyłam – czy nawet doświadczam – zjawiska Trójkąta Bermudzkiego u siebie w mieszkaniu. Od początku semestru zgubiłam już tutaj parę rzeczy – część z nich zagadkowo się odnalazło (na szczęście z zawartością), a część jak dotąd znaleźć się nie chce. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że owo zjawisko dotyczy tylko mnie.
Zaczęło się niewinnie, a mianowicie zagubieniem noża. Umyłam cholerę, położyłam na ociekaczu (czy jakkolwiek owo urządzenie się nazywa) w kuchni, a kiedy wróciłam po zajęciach, noża już nie było. Zniknął. Szukałam wszędzie. Parę dni później, no, można powiedzieć, że ponad pół tygodnia później, owy przedmiot dziwnym trafem znów pojawił się na ociekaczu. Tak, tak. Powiecie pewnie, że ktoś mi go wziął, a później oddał. Ale, naprawdę, na pięć dni? Nawet pytałam część z moich współlokatorów!
Następnie pendrive. Ten to mi ginie nagminnie. Na szczęście, odnajduje się po godzinie-dwóch poszukiwań, ale jednak. Kolejna rzecz? Kubeczek do wlewania wody do żelazka, który używamy do wsypywania proszku do pralki. No, ok., może nie do końca „tylko mnie to dotyczy”, ale ja też go używam, co mówi samo przez się. Nieodnaleziony po dziś dzień (zaginął niecałe dwa tygodnie temu).
Kolejną rzeczą, która zaginęła w moim osobistym Trójkącie Bermudzkim, jest książka do francuskiego. Dobra, nie jestem do końca pewna, czy brałam ją do Krakowa (chociaż raczej tak było), ALE poprosiłam mamę, żeby jej poszukała w domu. Nie znalazła. Ergo? Odpowiadać nie muszę. Jedną z ostatnich – a w zasadzie chciałabym, żeby tak było – rzeczy, które wyparowały ze swojego miejsca, jest mój dezodorant. Szczęście, że posiadam resztki innych. ALE WCIĄŻ.
Także no. Mój własny Trójkąt Bermudzki. Zawsze chciałam mieć coś takiego (feel the irony).
A skoro już przy anomaliach jesteśmy, pomówmy o tych pogodowych. Ostatnim miesiącem, kiedy przeżyłam trzy pory roku w odstępie kilkudniowym, był marzec. W trakcie wyjazdu do Katowic nawiedziły mnie tam, o ile dobrze pamiętam: wiosenny wietrzyk, jesienna plucha i zimowa nawałnica. A byłam tam trzy dni. Widzę jednak, że kochany październik pozazdrościł marcowi i musiał swoje pokazać. Nie wspomnę, bo zrobiłam to parę notek wcześniej, że październikowa pogoda odzwierciedla moje nastroje (ojej, wspomniałam). Także, jesienna plucha: check; zimowa zawierucha: check; gorące lato: check – no i czego tu chcieć więcej?
Ale dlaczego sądzę, że pogoda w tym miesiącu odzwierciedla moje samopoczucie? Kiedy płakałam, płakały chmury, kiedy było mi smutno, niebo było szarawe, kiedy byłam szczęśliwa jak nigdy, świeciło cholerne, gorące słońce (pozdrawiam!), zaś teraz, kiedy – co dla mnie rzadkie i niespotykane – jestem chora, pada śnieg, który w październiku jest… rzadki i niespotykany. Choć starając się zachować resztki pozorów dotyczących tego, że jestem zrównoważoną i normalną osobą, na ogół przyznaję, że ludzie nie mają wpływu na pogodę (no, ale jakąś chyba mają, bo ile razy w waszej młodości wykonywaliście taniec deszczu, a deszcz spadał następnego dnia?), to czułam się trochę, jakby warunki pogodowe mnie prześladowały. Październiku, skończ się, przyprawiasz mnie o dreszcze.
Dreszcze, dreszcze. Tak. Październik tego roku jest dziwny. Jest fajny, ale jest beznadziejny. Jest ekscytujący, ale straszny. Jest kochany, ale wyczerpujący. Już parę razy w tym miesiącu zdarzyły mi się sytuacje, które mogły doprowadzić do poważnego uszczerbku na moim zdrowiu. Jak na przykład ostatni atak na moją osobę na campusie mojej uczelni, kiedy spokojnie przechodziłam sobie na drugą stronę ulicy, kiedy ni stąd, ni zowąd spod mojego łokcia wyjechało auto osobowe, prawie przetrącając mi łokcia lusterkiem. Tak, uderzyło, na szczęście lekko.
Ja wiem, wiem, że limit szczęścia przeznaczony na mnie i mojego brata w większości wziął ten drugi (dlatego wszystko jemu się udaje), a mnie zostawił jakieś marne 20%, jednakże wszystko ma swoje granice, prawda? Ja wiem, że moimi śladami podąża wszędobylski i wścibski pech. No i wiem też, że nieszczęścia chodzą parami. Dlatego, kiedy tego samego dnia, co mój prawie-wypadek, poszłam robić zakupy do tego dużego, sieciowego sklepu na C (po francusku „skrzyżowanie”), wiedziałam, że to nie koniec mojego dnia. Spokojnie kupiłam jajka, które wsadziłam do torebki, a dwa metry dalej „siup!” – torebka na ziemi, z przerwanym paskiem. Pobieżnie sprawdzając jajka uznałam, że wszystko ok., a kiedy doszłam na mieszkanie, połowę rzeczy miałam w białku. Ale przynajmniej zrobiłam sobie dobrą jajecznicę.
Zepsułam też w tym tygodniu jedną „rzecz” w szufladzie komody. Ale o tym cii!, wciąż czekam na śrubokręt. No i nie wspomnę o tym, jak się czuję od paru dni. Chociaż to akurat moja własna wina – nie powinnam chodzić bez płaszcza na dziwną pogodę, nie wspominając o śpiewaniu na karaoke. Albo też nie powinnam mówić o tym, jak szybko „łapię” siniaki, nie wiedząc, gdzie je nabyłam.
Także – hej, to ja: 65% pecha, 20% szczęścia i 15% czegoś, czego określić nie potrafię.
Nice to meet you too!

piątek, 12 października 2012

...to me!



Mam osiemnaście lat. Jestem osobą niepoważną, emocjonalnie niestabilną, dziecięcą i nieokiełznaną. Myślącą, że jest kimś, a nie będącą nikim. Obiecującą rzeczy, których nie umie dotrzymać. Która najpierw robi, później myśli. Nieprzeczuwającą złych rzeczy, tracącą nad sobą kontrolę. A jednak czującą czające się szczęście, do czasu. Żartującą na okrągło. I porywającą się na głęboką wodę.
Mam dziewiętnaście lat. Wyglądam młodo na swój wiek, mam swoje głupie problemy. Spuchnięte oczy, niewyspaną twarz. Popełniam głupie błędy, które wspominam przez miesiące. Nie doceniam rzeczy, które mam. Nie kończę spraw, bo sądzę, że nie ma po co.
Mam dwadzieścia lat. Wciąż jestem niepoważna, emocjonalnie niestabilna i dziecięca. Niedorosła. Nieznająca siebie, nieznająca ludzi dokoła. Nieufna i skryta w swym ekstrawertyzmie. Za dużo myślę, nie wyciągam wniosków. Rzucam słowa na wiatr, dostaję rykoszetem. A jednak się cieszę. Przejawiam optymizm. Myślę, że jest dobrze.
Mam dwadzieścia jeden lat. Po prostu jestem. I niewiele się zmieniłam. Ale zdałam makro, co czyni mnie szczęśliwą. I tak, w dniu swoich urodzin jestem przeszczęśliwie głupia i nie zważam na zmory, które mnie nawiedzają!

czwartek, 4 października 2012

Flapdoodle.


Cha, cha, cha.
Jaka ja jestem śmieszna.
Pełna porażek – życiowych, uczelnianych i tych z innych dziedzin.
Tydzień, nawet niecały, odkąd rok akademicki się zaczął, ja już jestem wyzuta ze wszystkiego. Po części wiem, że wzięłam na siebie za dużo, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Ale z drugiej strony sądziłam, że uda mi się wywiązać ze wcześniej zaplanowanej rzeczy wcześniej. Tyle że życie pełne jest niespodzianek, moje życie jest pełne tych niemiłych.
Nie cierpię października. Szczerze mówiąc, tak na całego to chyba od dwóch, trzech lat. Dawniej go kochałam. Wiadomo, urodziny, takie tam sprawy. Ale przez ostatnie kilka lat październik stał się miesiącem, kiedy złe styka się z dobrym. I z reguły to złe odgrywa większą rolę, to dobre jest raczej chwilą, która szybko mija.
Nie, nie nastawiam się negatywnie do tego miesiąca. Po prostu pewne sytuacje sprawiły, że on mnie nie cieszy. Zresztą nawet październikowa pogoda mnie odzwierciedla, przede wszystkim moje humory. Ja to październik, październik to ja – a myśl, że gdybym siebie poznała w świecie prawdziwym, to raczej bym siebie nie polubiła, przekłada się na miesiąc. Tak więc krótko – chyba dlatego za październikiem nie przepadam. Wibbly wobbly thoughts.
Dlaczego zaś mówiłam o porażkach uczelnianych? Nikt nie lubi się chwalić porażkami. Ja też. Jak ktoś pyta, odpowiadam, przesiąknięta ironią, która trzyma mnie w kupie, bo kłamać zbytnio nie potrafię. Chyba jako jedyna z mojej bliskiej rodziny. Ale to już wiecie. W każdym razie też, ciągnięcie dwóch kierunków przy mojej specjalizacji na jednym z nich jest niewykonalne, przynajmniej fizycznie i finansowo – dla mnie. Nie lubię rezygnować z czegoś, co sobie stawiam za cel, ale czasem nie ma(m) wyjścia. Może za rok, na świeżo, gdzie indziej. Nie planuję. Moje plany długoterminowe zawsze spalają na panewce.
Bo ja jestem śmieszna.
W znaczeniu raczej negatywnym.
Cha, cha, cha.