poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Paralove ♥

Mam nadzieję, że nie narobiłam błędów w tym tekście – z przyczyn własnego lenistwa nawet nie chce mi się go sprawdzać po raz drugi. Moje sprawozdanie odnośnie jednego z koncertów, na którym miałam szczęście być w tym roku. I przepraszam za jakość zdjęć oraz filmiku, większość robiona komórką (lepszej jakości video można znaleźć na youtube;)).
Z kategorii: muzycznie.


Chciałabym całe moje uczucia zachować jak najbardziej świeżo, jak to tylko możliwe. I dlatego mam cichą nadzieję, że napiszę tutaj wszystko to, co pamiętam. Nieważne w jakiej kolejności, może dzięki niezbadanemu zajściu wszystko samo uszereguje się chronologicznie.
Zero cztery zero siedem dwa zero jeden jeden, jak już to kiedyś ujęłam. Dzień, w którym odhaczyłam kolejny zespół z mojej inno wymiarowej listy „must see live”. Można powiedzieć, iż robię postępy.
Jak dziś pamiętam dzień, kiedy 30 marca 2011 roku kumpela wysłała mi sms z wiadomością o tym, że Paramore przyjeżdżają do Polski w wakacje. Było ciepło i słonecznie, a ja siedziałam na ławce niedaleko Bunkra Sztuki w Krakowie, czekając na koleżankę, i cieszyłam się jak głupia, pisząc do dwóch osób jednocześnie – od jednej dostając szczęśliwe wiadomości, zaś drugiej je przekazując. I później tydzień wyczekiwania, by dowiedzieć się, że zagrają w amfiteatrze w warszawskim Parku Sowińskiego, dnia czwartego lipca bieżącego roku.



Przyznam, nie byłam do końca pewna tego wyjazdu. Składało się na niego wiele czynników. Jednak po przeanalizowaniu paru rzeczy stwierdziłam: co mi szkoda? Chcę ich zobaczyć, chcę jechać, mam z kim i mam za co, to czemu tego nie zrobić? Bilet kupiłam w drugim rzucie w Empiku (i pan ochroniarz bardzo brzydko mi go przedarł przed koncertem, muszę się pożalić, o: [link]) razem z Anią i mój bilet zajął honorowe miejsce na mojej korkowej ścianie, gdzie wisiał do wieczora poprzedzającego dzień koncertu.
bilety za tramwaj, pociągi do/ze stolicy i na koncert;)

Nie będę się rozpisywać, że musiałam pojechać do Krakowa, by dostać się do Warszawy, że jechałam do stolicy z czterema innymi osobami, z którymi spotkałam się w Galerii Krakowskiej, nie muszę też wspominać, że do końca nie byliśmy przekonani odnośnie sposobu, w jaki wracalibyśmy z Warszawy do Krakowa. Pociąg przyjechał o 11:43, całą piątką – cztery dziewczyny i chłopak – władowaliśmy się do pierwszego lepszego wolnego przedziału, rozmawiając przez całe trzy godziny jazdy na przeróżne tematy, nie zawsze związane z głównym motywem naszego wyjazdu.
Zaraz po opuszczeniu pociągu na dworcu Warszawa Zachodnia, udaliśmy się do pierwszego lepszego centrum handlowego byle tylko coś zjeść i skorzystać z toalety o cywilizowanych warunkach. I nie mogę nie wspomnieć o przecudownych smsach wysyłanych do pewnej Pani (którą z miejsca tutaj pozdrawiam!) traktujących o naszej piątce, która utknęła w pociągu koło Włoszczowej przez niespodziewany opad gradu i zaspy na torach, lepiących bałwana, kiedy w rzeczywistości siedzieliśmy przy stoliku i zaspokajaliśmy jedną z najbardziej powszechnych potrzeb fizjologicznych, zwaną głodem. No i też to podwójne zaskoczenie, moje i osoby sprzedającej w kiosku, podczas kupowania biletu na tramwaj (swoją drogą, brzydkie są te warszawskie bilety), gdzie zniżka studencka i zniżka szkolna to jest dokładnie to samo, o czym nikt mnie wcześniej nie poinformował.
Ale może nie będę się rozpisywać na takie mało znaczące tematy… chociaż nie, stop, przecież nie umiem inaczej. Opuszczając nudny part o próbie dotarcia do parku, co nie było aż takie trudne, biorąc pod uwagę, że pod sam amfiteatr mogliśmy dotrzeć po prostu podążając za osobami wyfarbowanymi na rudo (sic!) o widocznej własnej osobowości, przejdę do momentu wejścia na sam teren festiwalu – bo jakby na to nie patrzeć, to przecież był jeden z dni tegorocznego Rock In Summer Festival.
Jak już wcześniej wspomniałam, jeden z panów ochroniarzy bardzo brzydko przedarł mi mój bilet. Zdziwiło mnie natomiast, że nie „obrączkowali” ludzi – bardzo chciałam mieć opaskę z napisem ALBO Rock In Summer 2011, ALBO Paramore, no ale cóż, widocznie tutaj nie było to potrzebne. Wchodząc do samego amfiteatru, przywitał nas pan z plecakiem pełnym soku z Hortexu – taki miły początek, gdzie dają ci darmowy sok, wręcz żyć nie umierać!
Na samych supportach stałam czasem w drugim, czasem trzecim rzędzie, co przełożyło się również na cały główny koncert. Zespoły supportujące nie grały długo – według planu miały nas zabawiać około 30 minut każdy, z czego, jeśli mam być szczera, wydawało mi się, że Heroes Get Remembered (wciąż nazywane przeze mnie „Heroes coś tam” z tego powodu, że… nie umiem zapamiętać nazwy. Cóż za ironia.) grali krócej niż Rotten Bark. A, i żeby nie zapomnieć. Basista z Rotten Bark ma bardzo ładny miętowy bas. I nie tylko bas. Ale skupmy się na basie. Z kolei basista z Heroes zaimponował mi ruchami scenicznymi, gdyż nie był typowym panem basistą z ruchami żółwia sięgającego po jedzenie, tylko dość żywotną osobą, która potrafiła się nawet kręcić w kółko i skakać ze swoim instrumentem. No, ale z kolei ludzie nie potrafili się bawić do supportów. Ja miałam ochotę na małe pogo, ale chyba nikt więcej – no ale cóż, przecież ja jedna świata nie zmienię.
Heroes Get Remembered

Rotten Bark

Typowa zabawa zaczęła się już na maksa w momencie, kiedy na scenę weszli po kolei członkowie zespołu. I rudowłosa Hayley jako ostatnia. I zaczęli piosenką, którą wydawało mi się, że zaczną. Dziwne. Po prostu wiedziałam, że na pierwszy rzut pójdzie Ignorance. Co śmieszne, lecz spodziewane – gdybym miała wymienić całą set listę z pamięci, chronologicznie, to jestem pewna, że nie dałabym rady.
tuż przed wejściem Paramore, przygotowania na scenie i oczekiwanie na koncert


któryś z pierwszych utworów, prawdopodobnie Ignorace

Nie wiem, czy Hayley i reszta spodziewali się, że tak dużo ludzi zna teksty na pamięć – czasem wręcz nie musiała nic śpiewać, tłum robił to za nią. O ile dobrze pamiętam, skwitowała to tym, że „zapomniała już przynajmniej trzech tekstów piosenek i cieszy się, że jej przypomnieliśmy”, tuż przed Misguided Ghosts. Całe When It Rains dało się słyszeć śpiewającą widownię. Podobnie zresztą na wcześniejszym Decode i na późniejszym The Only Exception (którego, o dziwo, ja sama nie spodziewałam się usłyszeć, podczas gdy uwielbiam tę piosenkę!), gdzie Hayley z wyraźnym nawet dla mnie, mimo nie posiadania na nosie okularów, szerokim uśmiechem milkła i kierowała swój pomarańczowo-czerwono-różowo-malinowy mikrofon w stronę tłumu. Zresztą nie tylko wtedy. Where The Lines Overlap również było piosenką w dużej części śpiewaną przez widownię. Ku wielkiej uciesze panny Williams. No bo w końcu, jak to ujęła, była to piosenka napisana o i dla fanów.
Zrobiłam sobie ściągawkę. Małą i z pamięci ściągawkę tego, co grali. Jak tylko za chwilę odzyskam Internet, to skonfrontuję to z prawdziwą set listą. Oprócz piosenek już przeze mnie wymienionych było jeszcze kilkanaście innych. Chyba nikogo nie zdziwi, jak powiem, że zagrali Crushcrushcrush czy For A Pessimist, I’m Pretty Optimistic (swoją drogą, uwielbiam tytuł tej ostatniej, całkowicie on do mnie pasuje)? Największą frajdą było za to usłyszenie Monster na żywo. Zakładałam się z przyjaciółką, że to zagrają – ona z kolei była przekonana, że tego nie zrobią. Wyszło na moje, z czego obie niezmiernie się cieszyłyśmy – ja, jako durna fanka Transformers i każdego soundtracku tego filmu, znająca jedynie kawałek refrenu, i ona, znająca trochę większy kawałek refrenu ode mnie.
Podpatrując w tym momencie set listę z lipcowego koncertu, muszę przyznać, że nie pomyliłam się z żadną piosenką, zapominając jedynie o dwóch: mianowicie Emergency, którą zagrali jako piątą, oraz Looking Up, która była jedną z ostatnich piosenek tego koncertu.
Cieszyłam się niezmiernie z tego, iż zagrali tak wiele utworów. Całe siedemnaście piosenek, z których kojarzyłam wszystkie – co dla mnie, nie do końca regularnej fanki, jest wyczynem – a znałam na pamięć trzy bądź cztery utwory (i nie mówię tu o znaniu samego refrenu, gdyż wtedy mogłabym się śmiać, że umiem każdy). Nie przeszkadzało mi to jednak w udawaniu, że śpiewam wszystkie grane piosenki. No bo przecież jak patrzy na ciebie Taylor prosto ze sceny, to co możesz robić innego, niż drzeć się, skakać, śpiewać, tańczyć, nucić i jednocześnie uśmiechać się do niego?
Taylor York nastrajający gitarę

Przyznam, sam koncert nie wywołał we mnie takich emocji, jak zeszłoroczny Coke Live Music Festival, na którym „zaliczyłam” trzy z moich ulubionych zespołów (Panic! At The Disco, Muse oraz 30 Seconds To Mars), jednakże bawiłam się wyśmienicie. Ba! Chciałabym, żeby cały koncert potrwał dłużej niż do 22:30… niestety, wszyscy muszą pracować wedle grafiku, życie.
Paramore chcieli zakończyć koncert grając wspomnianą już wcześniej przeze mnie The Only Exception, jednakże po naszych nawoływaniach zjawili się (co raczej nie było dziwne, bo fani by im nie wybaczyli, gdyby było inaczej) i zagrali dwie ostatnie piosenki tego dnia: Brick By Boring Brick oraz Misery Business podczas której Hayley wzięła do siebie na sceną jedną z fanek (którą Taylor „dyskretnie” spychał z podestu) oraz… na publiczność wyleciały tysiące czerwonych, pomarańczowych i żółtych bibułek (część z nich mam do tej pory). Powiedzmy szczerze, jakkolwiek by tego nie opisać, w moim mniemaniu było to magiczne. Zdjęcie poniżej, bodajże autorstwa kumpla (lub kumpeli), który był z nami.

Dobra. Jak dotąd naliczyłam trzynaście piosenek, o których tutaj napomknęłam. Lepiej raczej będzie jak powiem wam, jaki był sam koncert – okej, okej, wiem, że robię to cały czas, ale tym razem to co innego. W moim mniemaniu był on podzielony na cztery, hm… akty. Pierwszy, zawierający piosenki: Ignorance, Feeling Sorry, That’s What You Get, For A Pessimist, I’m Pretty Optimistic, Emergency, Playing God po którym, czy nawet już w trakcie którego dawało się wyczuć nadchodzącą zmianę, która ukazała się dopiero po następnej piosence – Decode – a mianowicie… część akustyczna. Bardzo się z niej ucieszyłam. Pozwoliła na chwilę… luzu? Spokoju? Można tak to ująć. Idealny moment, by cały tłum nagle zwolnił. 
część akustyczna

W trakcie tej części zagrali When It Rains, Where The Lines Overlap oraz Misguided Ghosts, po czym znów nastąpił moment przyspieszenia z Crushcrushcrush, moim wyczekiwanym Monster, który Hayley śpiewała po raz drugi na żywo („This is only our second time playing it, so wish us luck!” – Hayley Williams)  – przed nami były jedynie Czechy (jeśli się nie mylę) – następnie Pressure, Looking Up oraz kończącym tę część, moim ukochanym The Only Exception, które śpiewałam cały czas. Zaraz po zagraniu tej piosenki Paramore zeszło ze sceny i czekaliśmy parę minut zanim na nią wrócili. Ale opłacało się. Zagrali dwie ostatnie, kończące i podsumowujące cały występ piosenki: Brick By Boring Brick oraz opisywane już przeze mnie Misery Business.
I nie mogę zapomnieć o „spider monkey” w wykonaniu Jeremy’ego i Taylora, rzucających kostkami w tłum (że też nie udało mi się jednej złapać, a byłam tak blisko!), zwisających z rusztowań obok sceny (jakie oni mają ładne uśmiechy, ech;)), Hayley rzucającej się po scenie w trakcie co poniektórych kawałków (ile ta dziewczyna ma siły! Chyba na miejscu byłoby porównanie jej ADHD z ADHD Brendona Urie, a przynajmniej po części) czy uśmiechów, kiedy Hayley dostała uszy Myszki Mini i flagę Polski tudzież kiedy ludzie z widowni rzucali im maskotki. Była tam taka jedna, śmieszna maskotka hipopotama, którą bodajże Taylor posadził na perkusji.
kolejne zdjęcie ukradzione od koleżanki;)

Ajajaj. Dużo by opowiadać. W zasadzie po takim długim czasie część rzeczy pewnie i zapomniałam, niemniej jednak wiem, że jeśli znów miałabym jechać na koncert Paramore, zrobiłabym to z chęcią. Tak, jestem koncertoholiczką, jeśli tylko jestem w stanie gdzieś i na coś pojechać. Lub pójść. A dla tych, co nie rozumieją, co takiego fajnego jest w koncertach, skoro można muzyki posłuchać w domowym zaciszu, powiem jedno: pójdźcie na chociaż jeden dobry koncert zespołu, który lubicie, to zobaczycie, że tu nie chodzi tylko o słuchanie ulubionej muzyki na żywo, ale też o samą możliwość bycia przez jeden wieczór bliżej osób, które tę muzykę stworzyły, poczucia tej atmosfery oczekiwania na ich wyjście na scenę, tej ekscytacji, kiedy słyszy się znajome dźwięki, pierwsze nuty ukochanych melodii. Lub też momentu odlotu, do którego nie potrzebne są żadne używki, jedynie samo wytwarzająca się adrenalina i euforia. 
Magia, tak po prostu.


4 komentarze:

  1. Ojojojojoj! Po pierwsze: prawda, te bilety tramwajowe mają paskudne! Po drugie: faktycznie ironia losy, Heroes Get Remembered i co? Obie niże możemy spamiętać XD Po trzecie: ja naprawdę chciałam Was zamordować ze te wredne smsy! Nawet nie wiesz jakiego się przez Was strachu najadłam -,- Po czwarte: też zakładałam, że zaczną od Ignorance :D Po piąte: jeeeeeej, a pamiętasz, jak na crushcruschcrusch, konkretnie przy linijcie "rock n roll baby don't you know that we're all alone now I need sth so sing about" podbiegł do nas Jerermy i dawał czadu? <3 Po szóste: z Brick By Boring Brick pamiętam tylko, że przywaliłam z łokcia jakieś starszej babce XD Pamiętam też, że przede mną stała taka laska, która jak popieprzona rzucała czupryną na wszystkie strony -,- Ale kurna! DRUGI RZĄD, TUŻ OBOK TYLORA. Jeden z najlepszych dni w moim życiu (jeden z, bo wiadomo, który jest na pierwszym miejscu;p). A po siódme, z czym wiem, że się nie zgodzisz: moim zdaniem Hayley dawała więcej czadu niż Brendon :D

    OdpowiedzUsuń
  2. będę tu zaglądać :)

    zapraszam do siebie, www.xyzout.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. a tu się coś zacznie dziać w tym dziesięcioleciu, czy jak...?

    OdpowiedzUsuń