Gdyby rok temu ktoś zapytał mnie: „Hej, słuchaj, jak myślisz, co będziesz robić za rok o tej porze?” z powagą spojrzałabym tej osobie w oczy, przez chwilę pomilczała i odwracając wzrok, powiedziała: „Pewnie będę siedzieć w swoim krakowskim mieszkaniu, bez nadziei wyglądać przez okno, męcząc się z niesatysfakcjonującym mnie studenckim życiem na kierunku, który wybrałam bez głębszego zastanowienia, z pogłębiającym się stanem przeddepresyjnym, a wszystko dlatego, że przegrałam bitwę z rodzicami”. Podobnie zresztą odpowiedziałabym na pytanie o to, co będę robić za pół roku.
Splotem przedziwnych wypadków,
podążającego za mną (wtedy) pecha i wewnętrznej pustki, przepłakując parę nocy,
nieustannie kłócąc się z rodzicami, nie podjęłam dalszych studiów, pomimo dostania
się na listę przyjętych, z pozytywnie zdanym egzaminem. Zamiast tego podjęłam
najgorszą pracę w moim życiu, wyniszczającą mnie powoli od środka, nieustannie
odliczając godziny, minuty i sekundy do „dnia, kiedy wreszcie zrezygnuję”,
który – na moje nieszczęście – zdawał się nigdy nie nadejść.
Ale przecież coś się musiało
zmienić, inaczej nie pisałabym tego posta. Prawda. A zmieniło się… dużo. Gdzieś
(dosłownie) chwilę przed Świętami Bożego Narodzenia napisał do mnie kumpel z
propozycją. Zaskoczył mnie tym kompletnie, ponieważ mimo mojego mówienia, że „nie
cierpię mojej pracy i chcę ją rzucić w styczniu”, nie miałam nic konkretnego na
zapleczu i przypuszczalnie męczyłabym się tam do lutego. Jaka była jego
propozycja? Wyjazd na Islandię. Tak, na tę wyspę pośrodku Atlantyku, gdzie
większość roku pada śnieg, wieje wiatr i przy okazji w lecie są piękne widoki. W
zimie zresztą też. I mówią dziwnym językiem, niewiele zmienionym staronorweskim.
Nie wiedziałam jak zareagować. W
związku z tym, że i tak nic konkretnego mnie w Polsce nie trzymało, większość
moich przyjaciół siedziała w Krakowie czy Rzeszowie na studiach bądź gdzieś w
świecie rozbijali się na Erazmusach, a ja męczyłam się w mieście swojego
pochodzenia, zarabiając miesięcznie marne sześćset złotych, w porywach do
ośmiuset na rękę, pracując na umowę śmieciową, inaczej zwaną także umową-zlecenie, pomyślałam: „What the hell!” i poprosiłam go o
chwilę do namysłu. Odpowiedź miałam dać zaraz po świętach, a przez całe święta
robiłam mentalne drzewko decyzyjne i rozmawiałam z rodzicami. I doszliśmy do
jednego wniosku: jadę.
Datę wyjazdu specjalnie
ustawiłam na 15 stycznia, gdyż chciałam jeszcze spędzić Sylwestra z jednymi z
najlepszych ludzi, jakich miałam okazję spotkać w moim życiu, i następnie, jak
co roku, wziąć udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Chwilę potem już
pakowałam się do mojego wyjazdu i muszę przyznać, że wszystkie filmy, w których
ludzie siadają na walizce tylko po to, aby ją domknąć, wcale nie kłamią.
kawa z Olcią (na zdj.) w tarnowskim Cafe Tramwaj w dniu WOŚP |
Dwudziesto kilogramowy limit na
bagaż rejestrowany może niektórym wydawać się mały, dla mnie przez chwilę był
nawet zbyt duży. Przez chwilę. Bo potem zaczęłam się przepakowywać i
przepakowywać, aż w końcu i tak zapomniałam paru rzeczy. Zdarza się. Ale przynajmniej wzięłam to, na czym zależało mi
najbardziej.
Piętnastego, po ponad sześciogodzinnej
jeździe do Warszawy (i zgubieniu się w drodze na lotnisko – „Mówiłam ci, że to
tamten zjazd, nie ten, w ogóle mnie nie słuchasz”), żegnana przez Polskę
deszczem o siódmej rano i śniegiem o dziewiątej, znalazłam się po raz pierwszy w życiu na
Okęciu, również po raz pierwszy w życiu w roli pasażera. Czekając na swój
pierwszy w życiu lot, samotny lot, do Kopenhagi, gdzie – no nie zgadniecie –
również miałam być pierwszy raz w życiu. I miałam tam spędzić kolejne osiem-dziewięć
godzin, czekając na samolot do Reykjaviku
– czy raczej, co bardziej odpowiada prawdzie – do Keflaviku (przez Islandczyków
wymawiane jako „Keplawik”), islandzkiego międzynarodowego portu lotniskowego.
lotnisko w Kopenhadze, jeden z najfajniejszych portów jaki widziałam, a widziałam mało ;) |
Czy się bałam? Nie no, wcale. Prawie czternaście godzin
w podróży, samotnie, będąc zieloną w sprawach dotyczących kart pokładowych, odpraw
i boardingów, w całkiem innych kulturalnie krajach, w których walutą nie jest
euro czy złotówka (Duńczycy mają dziurki w monetach o najmniejszym nominale,
wiedzieliście o tym?), gdzie mówią w całkiem odmiennych językach – czego tu się
bać? No właśnie! Bo jeśli już mam coś robić, to czemu małymi kroczkami – lepiej
od razu skakać na głęboką wodę. A tak szczerze – miałam tak wielkiego pietra,
jak wielki jest świebodziński Aragorn. Ale z moim wyćwiczonym poker face’em
nikt by tego nie zauważył. Poza tym, zawsze chciałam się przelecieć samolotem.
I od zawsze byłam fanką sportów ekstremalnych.
W Keflaviku wylądowałam o
godzinie 22:30 (przy okazji będąc zabawiana podczas trzygodzinnego lotu Boeingiem
757 przez odgłosy chrząkających, smarkających i bekających Chińczyków,
siedzących zaraz za mną, których słyszałam nawet mimo głośnego słuchania muzyki
– brak odpowiednich słuchawek niestety nie pozwolił mi oglądnąć filmów na pokładowym
odtwarzaczu – szkoda, bo zapowiadało się ciekawie!), ruszyłam za tłumem,
odzyskałam swoją walizkę w kwiatki (progres, nie zgubiłam walizek, wyglądało na
to, że pecha zostawiłam w Warszawie – przynajmniej wtedy tak myślałam) i dalej
podążyłam za tłumem, omijając bezcłówkę. Miał na mnie czekać ktoś z hostelu, w
którym spędzałam noc. Ale nie czekał. Spanikowana, zapytałam się obecnych
ludzi, czy wiedzą może jak i czym się w razie czego do hotelu dostać – zostałam
skierowana do taksówek – ale mimo wszystko postanowiłam zostać na miejscu,
próbując dodzwonić się do recepcji. Problem w tym, że będąc w Polsce nie
uruchomiłam sobie roamingu w telefonie – skąd miałam wiedzieć, że ten nie uruchamia
się automatycznie w plusowskich telefonach z abonamentem? Ostatnim razem będąc
za granicą miałam telefon na kartę. Mój drugi telefon z kartą Play też już nie
chciał działać – wykorzystałam całe kilka złotych na smsy do rodziców, że
szczęśliwie doleciałam do Kopenhagi i na Islandię. Odcięta od wszystkiego,
modliłam się w duchu, żeby jednak ktoś po mnie przyszedł i chwilę po 23:20,
pojawiła się taka osoba. Okazało się, że koleś czekał na mnie już dłuższy czas,
tylko że… w meeting poincie. Pierwszy
fail. Skąd miałam wiedzieć o
istnieniu meeting pointu, kiedy właściwie po raz pierwszy w życiu miałam do
czynienia z lotniskami? Cóż. Najważniejsze jednak jest to, że się znaleźliśmy.
Następnego dnia miałam z
powrotem jechać na lotnisko, żeby stamtąd pojechać autobusem na lotnisko
krajowe w Reykjaviku (około 50 minut jazdy), skąd miałam swój ostatni lot. Noc
wcześniej razem z panem z recepcji sprawdziliśmy, o której odjeżdża autobus. Jadąc
na lotnisko miałam mieć dziesięć minut w zapasie, które chciałam wykorzystać na
kupno biletu, ale… okazało się, że ostatni bus już odjechał („Sorry, you just missed the last bus!”),
a następny miał być za około godzinę. Ósma rano na lotnisku międzynarodowym.
Dojazd do krajowego – ponad 50 minut. Samolot wylatywał o 10:30. Obecność – 30 minut
przed wylotem. Lekko licząc, byłabym w Reykjaviku o 10:20. Jak nic, spóźniłabym
się. Pogoda zresztą też nie była moim sprzymierzeńcem – deszcz i ciemno jak w
dupie. No tak, początek stycznia, tutaj jasno robiło się o 10:00, ciemno o 16:00.
Jestem twarda, pomyślałam sobie, skakałam na bungee, zdałam makro, trzy miesiące pracowałam w najgorszej
firmie świata, nikogo po drodze nie zabijając, byłam pseudo przewodnikiem grupy
we Włoszech i Chorwacji, przeleciałam sama pół Europy – byle gówno mnie - już - nie
złamie. Z tą myślą, poszłam do jedynego miejsca jakie mi zostało – postój taksówek.
Zapytałam pana taksówkarza, czy i za ile zawiezie mnie na lotnisko krajowe.
Popatrzył na mnie, wziął kalkulator i rzucił cenę – 90 euro. Serce zamarło mi
na sekundę. Miliony myśli. Kalkulator wewnętrzny. Nie, nie ma szans. Nie dałoby się taniej?, zapytałam z
nieśmiałym uśmiechem. Znowu spojrzenie na mnie, kalkulator w rękę i usłyszałam
magiczne zdanie – I can drive you for 80
euro. Dzisiaj żałuję, że nie potargowałam się mocniej, ale o tej porze, w
tej sytuacji mało kto by miał na to chęci. Poza tym – każdy kiedyś musi
zapłacić frycowe, prawda?
widok na Reykjavik z okna startującego samolotu, około godziny 10:30 |
Zaliczyłam najdroższą jazdę
taksówką w swoim życiu, ale ulga, jaką poczułam, gdy dotarłam na lotnisko, była
nie do opisania. Po godzinie lotu, odebrana przez mamę kolegi, mogłam już w
spokoju odetchnąć. Kupiłam kartę pre-paid i od razu wymieniłam ją w telefonie,
zadzwoniłam do rodziców. Na pierwszy rzut wszystko było OK., ale została do
rozwiązania jeszcze jedna sprawa. Sprawa roamingu.
Jako że jestem człowiekiem światowym, to
rachunki za mój abonament dostaję online.
Online też mogę uruchomić roaming – eureka! W takim razie pozostaje tylko
wejść na plus.online i włączyć tę opcję! Ale, oczywiście, żeby dostać się na
konto Plus Online, muszę wpisać kod autoryzacyjny. Bagatela! A kod ten dostaję w postaci wiadomości sms. Co? Której to wiadomości dostać nie mogłam, bo nie
miałam uruchomionego roamingu. Kurwa.
I tutaj znakomita wiadomość dla
wszystkich użytkowników Plus GSM w Polsce – jeśli masz abonament, nie włączyłeś
roamingu przed wyjazdem z kraju i masz logowanie do serwisu internetowego z
użyciem tokenów, to marny twój los. Znaczy – możesz spokojnie aktywować roaming
telefonicznie, ale do tego albo musisz mieć (nie)znajomego, który użyczy ci
swojego telefonu, albo kupić kartę pre-paid. Co nie wszystkim się opłaca, kiedy
wiedzą, że będą musieli dzwonić do biura obsługi w Polsce, czyli stracić sporo złotówek,
dzwoniąc zza granicy. Plus ma politykę, że roamingu – ani żadnej innej usługi –
nie może za ciebie aktywować osoba trzecia (np. będąca w Polsce). No ale
przecież nie sprawdzą, że to ty go aktywujesz. Prawda?
Ja wynajęłam do tego moją mamę –
jako że jest kobietą, osobą znającą wszystkie moje dane, nie powinna mieć
problemu. Bo o co innego mogą jeszcze zapytać przy aktywacji tej usługi? Niby o
nic. Niby. Ale zapytali. A zapytali o wysokość ostatniego zapłaconego przeze
mnie rachunku. Szczęście, że akurat przed wyjazdem mówiłam rodzicom, jaką kwotę
przelałam i że dopiero co wymieniłam telefon na nowy, bo aktywacja spełzłaby na
niczym. A wysyłanie karty pocztą z powrotem do Polski mi się, jednym zdaniem,
nie opłacało…
Na szczęście, mój pech w
zasadzie tutaj się skończył. Z bezśnieżnej Polski (która śniegiem mnie pożegnała)
doleciałam na Islandię, w której, jak się śmiałam, śnieg w końcu zobaczyłam. A
za tym śniegiem bardzo tęskniłam – nawet sobie sprawy nie zdajecie. Parę dni
później byłam już w swoim mieszkaniu w miejscowości Reyðarfjörður (i te dziwne
znaczki, nie inaczej, spokojnie możecie czytać jako Rejdarfjordur, a nie, jak niektórzy, rkljavlhjklurzskjmph).
I gdzie zaczął topnieć śnieg, za którym tak tęskniłam.
widok jakieś kilkanaście metrów od mojego budynku mieszkalnego |
śnieg, który w końcu spadł, niesamowicie mnie ucieszył |
Trafiłam na Islandię akurat w
roku, kiedy zima była jedną z najlżejszych zim. W miesiącu, kiedy jak się
budziłam, by iść do pracy, to było ciemno, a jak z tej pracy wracałam, to również
było ciemno. I nie mogłam w spokoju przespać nocy, bo nieustanny wiatr i deszcz
skutecznie mi to uniemożliwiały. Ale to i tak był jeden z najlepszych miesięcy
w moim życiu.
Trafiłam do kraju, gdzie ludzie tworzą
nazwiska od imienia swojego ojca, ich język na pierwszy rzut ucha przypomina
język Simów, a wioska, w której mieszka 1300 osób jest uznawana za większe
miasteczko. Gdzie większość osób bierze mnie za Islandkę, czy inną Skandynawkę,
Austriaczkę bądź Niemkę. Gdzie każdy odpowie ci uśmiechem na twój uśmiech, dzień
dobry na twoje dzień dobry. I gdzie ocean i góry masz na wyciągnięcie ręki.
Od samego przyjazdu dobry humor prawie
mnie nie opuszczał. I nadal mnie nie opuszcza. I dobrze. Oby tak było jak
najdłużej.
Dajesz radę. Podziwiam Cię za odwagę i siłę. I mogę się chwalić, że znam kogoś kto jest na Islandii. Pozdrów elfy. Trzymaj się. Wracaj.
OdpowiedzUsuńWow! Ależ Ci zazdraszczam!!!
OdpowiedzUsuńNo i dawaj, dawaj dalej z tym koksem. Ja chcę czytać, zdjecia oglądać i się dowiadywać. O życiwocyh wsnioskach Twoich, o obserwacjach, o kulturze i cokolwiek Ci się tam przed nosem przewinie! :D
OdpowiedzUsuń