Zostało mi
zarzucone rzucanie słów na wiatr.
Mnie.
Że ja rzucam
słowa na wiatr.
Ja.
No… bo w
zasadzie to prawda.
Oj,
przepraszam, pewnie niektórzy spodziewali się, że w tym momencie będę się
bronić, że zrobię wszystko, żeby pokazać, że to nieprawda, że jestem zabiegana
i mam mało czasu, bo uczelnia, bo życie,
bo coś tam coś tam – i inne lame excuses.
A tu – bęc – jednak się nie bronię. A nie bronię się, bo wiem, że jest to jedna
z największych moich wad (obok drugiej, też wielkiej, ale może o niej innym
razem), nad którą pracuję i z reguły jej oswojenie wychodzi mi raz na kilka
tygodni, przez kilka tygodni (przez to kiedyś obudzę się z ręką w nocniku – a
to kiedyś raczej nadejdzie jutro). No ale też... patrzcie, przecież można udawać, że teraźniejszy kwiecień jest ubiegłym marcem. Śnieg za oknem, temperatura w minusie bądx na lekkim plusie – żadna różnica, prawda? Prawda?
Więc – bęc again – wiem, że rzucam słowa na wiatr.
Nie aż tak często, ale wystarczająco często, żeby to irytowało nie tylko
innych, ale i mnie. Bo tak, próbuję z tym walczyć, naprawdę! Ale zaraz później
pojawia się ta ochota, żeby w zamian poleżeć na łóżku i wpatrywać się
bezwiednie w sufit bądź przeciwległą ścianę. Albo skulić się na fotelu i
patrzeć na białą kartkę Worda, bez ochoty sięgnięcia do klawiatury. I wtedy to
nawet herbata nie pomaga. A podobno ona pomaga na wszystko.
Ale może dość
o mnie – tak dosłownie.
Ostatnio
pracuję i rozmyślam nad paroma rzeczami, w jaki sposób zmienić tego bloga.
Dzięki dojazdom do Krakowa mam czas na czytanie (chyba że akurat jestem
cholernie śpiąca bądź zmęczona, jak zdarzyło mi się ostatnio, kiedy wracałam z
grodu Kraka) czy parę innych rzeczy, w związku z czym może, powtarzam, może w
najbliższym czasie powrzucam moje mini-recenzje. Również coraz częściej robię
zdjęcia. Śmieszne, miałam siebie za osobę, która robi zdjęcia typowo
portretowe, a ostatnio doceniam zdjęcia imprezowe. Lubię je robić. Lubię je
nawet obrabiać, ale też nie wszystkie są takie, jakie bym chciała*.
Może pokażę je za niedługo.
W ogóle,
wciąż szukam motywacji, ale powoli ją znajduję. Ok, nie do rzeczy, do których
powinnam (czyli licencjatu), ale do innych. Pomagają mi przy tym wieści, jakich
doświadczam: odnośnie zespołów, które przyjeżdżają na koncerty (mój Offspring
na Orange Warsaw Festival, mój Biffy Clyro na Coke’u, Paramore i Marsi na
Impact Festival czy Papa Roach w Studiu – na razie na sto procent jadę na
pierwszy, na trzy ostatnie zbieram fundusze), odnośnie filmów, jakie wychodzą,
czy nawet planów, które mam zamiar zrealizować w nadchodzących miesiącach (ach,
majówka!).
I pracuję nad
tym, o czym napisałam na początku. I nad swoim nastawieniem także.
Także… w najbliższym
czasie mam nadzieję, że zobaczycie tu więcej niż mniej. Żałuję, że nie
wcześniej, niż później – ale to tylko moja, moja wina. I wina motywacyjna. I…
ach, dobra. Kończę moje egocentryczne dywagacje, bo nie wszystkim się je chce
czytać.
Do napisania
i przeczytania wkrótce!
* Powiedzmy
szczerze, opracowanie własnego ustawienia do Lightrooma czy akcji do Photoshopa
jednak trochę zajmuje, a i nie pasuje do wszystkich zdjęć, szczególnie, kiedy
ma się problemy ze sobą samym i nie jest się stuprocentowo przekonanym do
jakiejś zmiany
#SOON :D
OdpowiedzUsuń