O czasu do czasu na świecie
pojawiają się doniesienia o tym, jak to w Trójkącie Bermudzkim znikają statki,
czy pojawiają się te, co znikły wcześniej, zupełnie bez załogi. O tym, jak w
tamtym miejscu znikają samoloty, których trasa dziwnym trafem przebiega właśnie
nad tym punktem. Nikt nie wie, co za tym stoi, jest to jedna z większych
zagadek współczesnego świata. Oczywiście, zdarzają się śmiałkowie, starający
się odpowiedź na to nurtujące „Dlaczego?”, jednak nikt nigdy nie jest pewny,
czy im wierzyć, nierzadko przylepiając im wtedy naklejkę „psycho”.
Ja nie jestem jednym z tych
śmiałków. Przynajmniej nie dzisiaj. Nie mam zamiaru rzucać wam swojej gotowej
odpowiedzi. Szczerze mówiąc, już dawno się nad Trójkątem Bermudzkim nie
zastanawiałam – feel free to judge me, I
don’t care (zresztą, i tak nikt z was głębiej nad tym nie myśli; no, chyba
że teraz). Reasumując, skoro nie mam zamiaru wam zdradzać swojej teorii, to po
jaką kupę wam o tym wspominam?
Otóż, moi drodzy, ja sama
doświadczyłam – czy nawet doświadczam – zjawiska Trójkąta Bermudzkiego u siebie
w mieszkaniu. Od początku semestru zgubiłam już tutaj parę rzeczy – część z
nich zagadkowo się odnalazło (na szczęście z zawartością), a część jak dotąd
znaleźć się nie chce. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że owo zjawisko
dotyczy tylko mnie.
Zaczęło się niewinnie, a
mianowicie zagubieniem noża. Umyłam cholerę, położyłam na ociekaczu (czy
jakkolwiek owo urządzenie się nazywa) w kuchni, a kiedy wróciłam po zajęciach,
noża już nie było. Zniknął. Szukałam wszędzie. Parę dni później, no, można
powiedzieć, że ponad pół tygodnia później, owy przedmiot dziwnym trafem znów
pojawił się na ociekaczu. Tak, tak. Powiecie pewnie, że ktoś mi go wziął, a później
oddał. Ale, naprawdę, na pięć dni? Nawet pytałam część z moich współlokatorów!
Następnie pendrive. Ten to mi
ginie nagminnie. Na szczęście, odnajduje się po godzinie-dwóch poszukiwań, ale
jednak. Kolejna rzecz? Kubeczek do wlewania wody do żelazka, który używamy do
wsypywania proszku do pralki. No, ok., może nie do końca „tylko mnie to dotyczy”,
ale ja też go używam, co mówi samo przez się. Nieodnaleziony po dziś dzień
(zaginął niecałe dwa tygodnie temu).
Kolejną rzeczą, która zaginęła w
moim osobistym Trójkącie Bermudzkim, jest książka do francuskiego. Dobra, nie jestem
do końca pewna, czy brałam ją do Krakowa (chociaż raczej tak było), ALE poprosiłam mamę, żeby jej poszukała w domu. Nie
znalazła. Ergo? Odpowiadać nie muszę.
Jedną z ostatnich – a w zasadzie chciałabym, żeby tak było – rzeczy, które
wyparowały ze swojego miejsca, jest mój dezodorant. Szczęście, że posiadam
resztki innych. ALE WCIĄŻ.
Także no. Mój własny Trójkąt Bermudzki. Zawsze chciałam mieć coś takiego (feel the irony).
A skoro już przy anomaliach
jesteśmy, pomówmy o tych pogodowych. Ostatnim miesiącem, kiedy przeżyłam trzy
pory roku w odstępie kilkudniowym, był marzec. W trakcie wyjazdu do Katowic
nawiedziły mnie tam, o ile dobrze pamiętam: wiosenny wietrzyk, jesienna plucha
i zimowa nawałnica. A byłam tam trzy dni. Widzę jednak, że kochany październik
pozazdrościł marcowi i musiał swoje pokazać. Nie wspomnę, bo zrobiłam to parę
notek wcześniej, że październikowa pogoda odzwierciedla moje nastroje (ojej,
wspomniałam). Także, jesienna plucha: check;
zimowa zawierucha: check; gorące
lato: check – no i czego tu chcieć
więcej?
Ale dlaczego sądzę, że pogoda w
tym miesiącu odzwierciedla moje samopoczucie? Kiedy płakałam, płakały chmury, kiedy
było mi smutno, niebo było szarawe, kiedy byłam szczęśliwa jak nigdy, świeciło
cholerne, gorące słońce (pozdrawiam!),
zaś teraz, kiedy – co dla mnie rzadkie i niespotykane – jestem chora, pada
śnieg, który w październiku jest… rzadki
i niespotykany. Choć starając się zachować resztki pozorów dotyczących tego,
że jestem zrównoważoną i normalną osobą, na ogół przyznaję, że ludzie nie mają
wpływu na pogodę (no, ale jakąś chyba mają, bo ile razy w waszej młodości wykonywaliście
taniec deszczu, a deszcz spadał następnego dnia?), to czułam się trochę, jakby
warunki pogodowe mnie prześladowały. Październiku,
skończ się, przyprawiasz mnie o dreszcze.
Dreszcze, dreszcze. Tak. Październik
tego roku jest dziwny. Jest fajny, ale jest beznadziejny. Jest ekscytujący, ale
straszny. Jest kochany, ale wyczerpujący. Już parę razy w tym miesiącu zdarzyły
mi się sytuacje, które mogły doprowadzić do poważnego uszczerbku na moim zdrowiu.
Jak na przykład ostatni atak na moją osobę na campusie mojej uczelni, kiedy
spokojnie przechodziłam sobie na drugą stronę ulicy, kiedy ni stąd, ni zowąd
spod mojego łokcia wyjechało auto osobowe, prawie przetrącając mi łokcia
lusterkiem. Tak, uderzyło, na szczęście lekko.
Ja wiem, wiem, że limit
szczęścia przeznaczony na mnie i mojego brata w większości wziął ten drugi
(dlatego wszystko jemu się udaje), a mnie zostawił jakieś marne 20%, jednakże
wszystko ma swoje granice, prawda? Ja wiem, że moimi śladami podąża
wszędobylski i wścibski pech. No i wiem też, że nieszczęścia chodzą parami. Dlatego,
kiedy tego samego dnia, co mój prawie-wypadek, poszłam robić zakupy do tego
dużego, sieciowego sklepu na C (po francusku „skrzyżowanie”), wiedziałam, że to
nie koniec mojego dnia. Spokojnie kupiłam jajka, które wsadziłam do torebki, a
dwa metry dalej „siup!” – torebka na ziemi, z przerwanym paskiem. Pobieżnie sprawdzając
jajka uznałam, że wszystko ok., a kiedy doszłam na mieszkanie, połowę rzeczy
miałam w białku. Ale przynajmniej zrobiłam sobie dobrą jajecznicę.
Zepsułam też w tym tygodniu
jedną „rzecz” w szufladzie komody. Ale o tym cii!, wciąż czekam na śrubokręt. No
i nie wspomnę o tym, jak się czuję od paru dni. Chociaż to akurat moja własna
wina – nie powinnam chodzić bez płaszcza na dziwną pogodę, nie wspominając o
śpiewaniu na karaoke. Albo też nie powinnam mówić o tym, jak szybko „łapię”
siniaki, nie wiedząc, gdzie je nabyłam.
Także – hej, to ja: 65% pecha,
20% szczęścia i 15% czegoś, czego określić nie potrafię.
Nice to meet you too!
świetna notka, usmiałam się! :)
OdpowiedzUsuńOj Ty peszku ;* :D
OdpowiedzUsuń