Ostatnimi
czasy miewam wahania humoru i napady myśli, których mieć nie powinnam. Czyli mój
własny umysł prosto komunikuje mi, że nadeszła jesień. Byle tylko zawinąć się w
kocyk, z gorącą herbatą – a najlepiej jej hektolitrami – z miodem, na przykład.
Albo z parującym grzańcem piwnym – pieprzyć kalorie, byle cieplej i
aromatycznie! W końcu jesień.
I już nie
wspominać dni, kiedy było tak:
Kiedy moje rowerowe
wycieczki były przyjemnie ożywcze. Kiedy mogłam sobie urządzać piesze wycieczki
z przystanku po pracy, na które narzekałam, ale i tak wielbiłam. Kiedy nie
musiałam nosić swetrów i bluz codziennie, a rękawiczki używałam tylko do
sprzątania lub pomagania w ogrodzie.
Kiedy mogłam
sobie jeść lody w plenerze – czy to w parku czy na Kinie Plenerowym.
Kiedy słońce
świeciło często – no, może nie aż tak często, jakby się chciało, ale ja już o
tych nie-słonecznych dniach nie pamiętam. Kiedy mogłam przebywać nad wodą i
popływać, ile mi się chciało.
A nie, jak
teraz. Zawijać się w swetry w renifery, kryć się pod kocem na trzecim piętrze krakowskiego
mieszkania, nie mając ochoty wychylić nosa, by spotkać się z ludźmi. Trzymać
nieodłączny kubek herbaty i tylko czekać, czekać na nadchodzące zmiany.
Ale nie. W
następnej wolnej chwili chwycę za aparat. Zaśniedział się, cholernik, imprezy
mu były w głowie. A zdjęć obrobić nie ma komu.
I tak. Tym akcentem
kończę, idę myć kubek i zrobić sobie pięknie pachnącą herbatę o wdzięcznej
nazwie „Irlandzki wiatr”.
Smacznego!
ale to zimno, swetry, polarki, herbatki, kocyki, para z ust, rękawiczki i cała reszta też ma swój błogi klimat <3
OdpowiedzUsuńma! i swetry w renifery ♥
UsuńDo Wiosny już nie daleko ;)
OdpowiedzUsuń