Cześć! Przyszłam się tutaj
przywitać. I popisać o bzdurach. A zazwyczaj, jak zaczynam o bzdurach, kończy
się inaczej. A poza tym, jest noc. A na wszystko pisane po drugiej w nocy,
powinno się patrzeć lżejszym okiem.
W tym oto momencie powinnam
uczyć się do kolejnego egzaminu, jako że wrzesień w trakcie, co oznacza – na
moje nieszczęście – sesję poprawkową. I jeżdżenie do miasta królów. I siedzenie
przez dwie godziny w pociągu, który jeszcze parę lat temu pokonywał tę trasę w
o godzinę z hakiem krócej. I próbowanie wytrzymać tę podróż, za każdym razem
zastanawiając się, jaka tym razem osoba usiądzie koło mnie. Albo jaka kolejna
osoba pojawi się w przedziale.
Czasem nie mam nic przeciwko
takim jazdom. Mimo wszystko są jeszcze wakacje, wiele osób nie jeździ tym
publicznym środkiem transportu. Mam gdzie usiąść, usnąć – jak to mi się
ostatnio zdarza, mam gdzie poczytać czy posłuchać muzyki. Nikt nie stoi nade
mną i nie sapie mi nad szyją, gotów wykorzystać chwilę nieuwagi, by zająć moje
miejsce. Mogę zająć swoje ulubione miejsce zaraz przy szybie, czy to tyłem do
kierunku jazdy, czy przodem, popatrzeć na mijane krajobrazy – o ile tylko nie
jest to kolejny odcinek budowanej autostrady – pooglądać ludzi przemierzających
wagony czy też tych, którzy już siedzą.
Czasem jednak nienawidzę czasu
spędzonego w pociągu. Na przykład kiedy wracam i czuję, że poczuję się lepiej u
siebie, a pociąg zatrzymuje się na dwadzieścia minut przed moją stacją, bo
przyjechał za wcześnie. Albo kiedy do przedziału wchodzi najmniej pożądana
osoba. Żul, menel, bezdomny – nazwijcie go jak chcecie. Ja wiem, że większości
z nich nie cierpię. Szczerze, nie obchodzi mnie tak bardzo sytuacja takich osób
– dopóki o siebie choć trochę dbają, to niech sobie funkcjonują. I co z tego,
że przemawia przeze mnie ignorancja czy egoizm. Dość długo żyję na tym świecie,
by wiedzieć, że jakby taki jeden menel z drugim żulem chcieli pracować, pracę –
nawet cienko płatną – by znaleźli. Ale nie, nie o pracę mi chodzi. Raczej o ich
higienę osobistą. Naprawdę, czy to źle, że twierdzę, że do środków transportu
publicznego powinni wpuszczać ludzi umytych albo przynajmniej nie wydalających
odoru dwutygodniowego potu i moczu, zmieszanych z najtańszą wodą perfumowaną?
Nieraz już byłam w sytuacji, gdy
musiałam zatykać nos z powodu fetoru takich osób. Wachlowanie rzadko kiedy coś
daje, szczególnie w dość ciepłe popołudnia. Otworzenie okna nie zawsze zdaje
egzamin z powodu albo braku wiatru, albo złej pogody. A już widok takiej osoby
powoduje odruch wymiotny, bo najczęściej nie są one czyste. A fakt, że one są
nic z tego nie robią, tylko potęguje to uczucie.
Czy tak trudno zrozumieć
niektórym osobom, że jeśli chce się współegzystować z innymi (a nawet jeśli się
nie chce), powinno się o siebie dbać? Że od czasu do czasu, nawet mimo braku stałego
lokum, wskazane byłoby wejście do publicznej toalety i „ogarnięcie się”?
Przecież istnieją przytułki dla bezdomnych. Ba! Od biedy istnieją uliczne pompy
wodne! Nie żyjemy w średniowieczu. Mycie się nie skraca życia, ba, nawet je
przedłuża. Ale widocznie takie osoby wolą wydać kilka złotych na kolejną puszkę
piwa, którą mogą wypić w pociągu, niż skorzystać z publicznej łazienki z
prysznicami. Swoją drogą, to też się zastanawiam, skąd takie osoby biorą
pieniądze na tę puszkę piwa. Ale to chyba już głębsza filozofia.
Takie sytuacje zdarzają się –
niestety – nie tylko w pociągach. Ostatnie cztery tygodnie spędziłam jeżdżąc do
pracy autobusem. O ile jeszcze pociągi wywołują u mnie, zazwyczaj, pozytywne
uczucia czy wspomnienia, tak za autobusami raczej
nie przepadam. Nie wiem, czy to ma związek z ich chronicznym spóźnianiem się –
szczególnie tych w moim rodzinnym mieście – czy nad wyraz długimi trasami,
które byłoby można skrócić, czy też innymi czynnikami. Zazwyczaj, kiedy mam
możliwość, wolę wybrać rower bądź samochód, ewentualnie (i najczęściej w
Krakowie) dojście na piechotę. Ale wracając do mojej jazdy autobusem. Do miejsca,
gdzie pracowałam, mogłam się raczej dostać tylko autobusem. Swojego auta nie
mam, a nie uśmiechała mi się jazda na rowerze w długich spodniach przy
30-stopniowym upale bądź w siąpiącym deszczu. Autobus trasę maksymalnie
piętnastominutową, licząc z drobnymi objazdami korków, pokonywał w minut więcej
niż czterdzieści. Łącznie dojazd do pracy zamiast piętnastu minut autem zajmował
mi około godzinę (wliczając dwudziestominutowy marsz na przystanek). Najgorsze jednak
było często przede mną. Moment, kiedy wsiadałam do pustego autobusu – naprawdę pięknie.
Zakładałam słuchawki, wyciągałam książkę. A autobus zapełniał się na każdym przystanku,
często zabierając osoby o wyżej wymienionym zapachu. Zapachu, który utrzymywał
się niemal przez całą drogę, nawet wtedy, gdy osoba go wydzielająca już dawno
pojazd opuściła. Zapachu, który chciałam odpędzić od siebie jak najdalej,
modląc się w duchu, by nie prześmierdły mi nim ubrania.
Widzicie moją irytację. Nie potrafię,
naprawdę nie potrafię znaleźć żadnej
nici zrozumienia dla takich osób. Nawet mimo mojego utopijnego nastawienia, bezsensownej
wiary w ludzi i zdarzającej się empatii. Zastanawiam się wtedy, czy te osoby
siebie nie czują. Czy im nie wstyd samym za siebie? Mnie by było. Ale ja nimi
nie jestem. I być nie zamierzam.
Wracając do punktu wyjścia. Bo o
pociągach zaczęłam, pociągami skończę. Niech pociągi wiedzą, że to nie mój
pierwszy i ostatni wpis o nich. Niech się przygotują.
A tymczasem przykrywam się
kołdrą, puszczam „Scarborough Fair/Canticle”
i idę spać. I przepraszam za tak nieprzyjemny temat. Albo i nie przepraszam. A co!
Nie czują się. I mają to w dupie.
OdpowiedzUsuńTrue story, bro.