Cześć i czołem, i kluski z rosołem.
Z kategorii: moim zdaniem - felieton niedokończony.
Przygotowując się do
dzisiejszego wpisu, stwierdziłam, że sobie „pofelietonuję”. A tematem mojego
felietonu – czy też felietoniku – będą
pieniądze.
Dużo mówi się o tym, jak to pieniądze szczęścia nie dają, jak to od pieniędzy serce staje się twarde, czy
też, że pieniądze to nie wszystko. Ale
jest jeden mały szkopuł. Szczęściu w dzisiejszych czasach można bardzo dopomóc posiadając małą sumkę czy
to złotych, czy dolarów, euro, czy jakiejkolwiek innej, prosperującej waluty.
Sumkę – czyli taką jakąś cyfrę od 1 do 9, z kilkoma zerami z boku, przy czym
najlepiej tych zer mieć pięć lub więcej. No wiecie przecież, od przybytku głowa nie boli.
Zjedzcie mnie, ale sądzę, że
pieniądze odgrywają wielką rolę w życiu człowieka. Nie ma nic za darmo. Jeśli
mówią, że coś jest za darmo, zapytajcie się, ile ten prezent was będzie
kosztował. Byłam niedawno na rozmowie o pracy (i pamiętać o tym nie chcę,
najgorzej spędzone dziesięć godzin w moim życiu, ba, zmarnowane!), gdzie pokrótce
wprowadzili mnie w to, „jak przekonać kogoś do kupna beznadziejnych perfum, o
beznadziejnym zapachu, wmawiając mu, że zapłaci za koszt produkcji, podczas gdy
za x czasu inni będą płacić 300% więcej”. Czyli, krótko mówiąc, kurs jak kogoś
szybko i łatwo okłamać, przerobić i jeszcze na tym zarobić (mam traumę). Główny
element przekonywania mnie, żebym została
w tej pracy? „Zgadnij, ile zarobiłem do tej chwili?”, „wiesz ile można zarobić
za dzień?”, „XYZ w ciągu 7 dni pracy uskładała już na prawo jazdy!”. Po czym
jedno z najgorszych zagrań – jako że spieszyło mi się na busa na urodziny
przyjaciółki – „Co dla ciebie jest ważniejsze – impreza jakiejś koleżanki, czy
rozmowa o pracę?”. Ale ten dzień szkoleniowy nauczył mnie jednego. Jak kłamać i
się nie przejmować. Na krótką metę, oczywiście (kłamać dalej nie potrafię). PS –
pracy nie dostałam, bo kłamca ze mnie marny i odpowiedź na ostatnie pytanie
można było zobaczyć w moich oczach. Zresztą, i tak miałam zamiar podziękować.
Anyway, wracając do tematu głównego. Pieniądz, pieniądz, pieniądz.
Czymże jest pieniądz? Dla studenta kierunku ekonomicznego to po prostu coś, co
pozwoli nam ustanowić cenę danego
dobra – miernik wartości. To coś, co jest środkiem wymiany – taki barter, tylko
bardziej ogarnięty i nie wzmagający w nas uczucia, że zostaliśmy oszukani. Czy coś.
Nie będę wam robić wykładu. Nie o to mi chodzi. Zresztą to wcześniej, to tylko
łopatologiczne wytłumaczenie zawiłości, jakimi mnie zalali na moich studiach.
Ba! I pewnie nawet coś pokręciłam. Ale przecież każdy wie, że banknoty i monety
spełniają tylko funkcje dekoracyjne, prawda? Gówno prawda. Może z ekonomicznego punktu widzenia, gdzie sądzi
się, że funkcje pieniędzy mogłaby równie dobrze pełnić mąka. Ale żyjemy w takim
świecie, w takim kraju, że plik zielonych/brunatnych/granatowych/niepotrzebne skreślić i tak będzie
lepiej przez nas postrzegany, niż worek mąki. Dopiero po głębszym zastanowieniu
zaczniemy myśleć nad tym, co za owy plik można kupić – ile mąki! I tu kolejna
anegdotka: miałam w swoim życiu taki okres, że przeliczałam pieniądze na to,
ile sprzętu fotograficznego można za nie kupić. Chociaż czasem sądzę, że nadal
tak mam.
Tyle że przecież w naszej Polszy
kochanej nie pójdziemy do sklepu z workiem mąki i nie poprosimy w zamian o
kratę browarów. Zresztą pewnie worek mąki by nie wystarczył. Już lepiej zrobić
pierogi.
Bo moim zdaniem życie w Polsce
jest za drogie. Ceny europejskie, płace afrykańskie. Nic, tylko się pochlastać.
Kawa kosztująca w kraju nad Wisłą złotych piętnaście, w kraju nad Tamizą
kosztuje funtów trzy. Niby tak samo, a jednak inaczej. Bo w Rzeczypospolitej na
godzinę zarabia się średnio 5-6 złotych (słownie: pięć – sześć) na rękę,
podczas gdy w Zjednoczonym Królestwie średnio 6 funtów (słownie: sześć). Trzy
roboczogodziny kontra pół roboczogodziny za tę samą kawę, ale w różnych krajach.
Gdzieś tam po drodze niektórzy zgubili zdrowy rozsądek. Ja wiem – Polska nie
Wielka Brytania, nie ma co porównywać. Ale nie oczekujcie od zwykłego
obywatela, by nie porównywał. I nie dziwcie się, że emigruje.
Znaczy, to jest tak – niech sobie ta cała
mamona odgrywa rolę jaką chce, ale nie żeby determinowało to mój status
socjalny, możliwość wyjścia na miasto ze znajomymi, wynajęcie mieszkania,
wyposażenie lodówki. Sam dojazd do pracy kosztuje, a koszta rzadko kiedy się
zwracają, a nawet jeśli się zwrócą, to tylko na nie wystarcza. Ceny rosną
nieustannie, podatki z roku na rok zmieniane, a dług publiczny jak rósł, tak
rośnie, dziura w budżecie jak była, tak jest. A pracy jak nie było, tak nie ma.
Ja na przykład znam wiele osób
ciągnących parę etatów naraz. Ludzi starszych ode mnie – w wieku moich rodziców
– jak i ludzi w moim wieku. I wciąż ledwo wiążących koniec z końcem, tonących w
długach. Ludzi wykształconych, imających się robót niszowych. Ludzi z
doświadczeniem, komunikatywnych i młodych duchem, ale niedocenianych ze względu
na wiek, ze względu na bycie starym
wyjadaczem. Ludzie próbujących przetrwać w najczarniejszych godzinach, z
dziećmi w szkole bądź na studiach i komornikiem pod oknem. Ludzi o niczym innym
nie mówiących. No, chyba że o pracy, której, jak wspomniałam, nie ma. A raczej
jest dla:
a)
ludzi po wybranych
studiach
b)
studentów zaocznych
c)
ludzi w wieku 18-25 lat, po studiach, z min.
5-letnim doświadczeniem (sic!)
d)
ludzi o konkretnym zawodzie, na saksach
e)
mężczyzn
Nie, z tym „mężczyzn” nie
żartuję. I bynajmniej nie jest to oznaka żadnego rodzaju szowinizmu. Wiele razy
widziałam idealne ogłoszenia o pracę, z wręcz wymarzoną stawką, na które
aplikować nijak nie można było. A czemu? Bo mama urodziła mnie dziewczyną.
Zresztą ludzie z moim (niepełnym)
wykształceniem też na razie nie mają czego szukać. Staż w dobrej firmie? Nie,
dopóki nie skończysz 3 roku. Nie, nieważne jak bardzo przedsiębiorczą osobą byś
był, nie ważne, że mógłbyś robić za ich małego robola, nieważne, że mógłbyś zdobyć doświadczenie. No, chyba że pro bono. Albo jeśli się przeniesiesz na
zaoczne. Albo studiujesz za granicą. Albo po angielsku.
Chcesz pieniędzy? Idź na ulotki. Za zimno? Idź do knajpy. Nie ma sanepidu?
Zrób! Jak to, kosztuje? To zarób. Jak to, gdzie? No, w pracy. I koło się
zamyka. Pozostaje nam ciułać. Pożyczać. Po czym się odkuwać. A wszystko dla
czego? Dla pieniędzy.
Dobra, dobra. Pan de Chamfort nam powiedział, że żyć dla
pieniędzy nie powinniśmy. To jak nie dla pieniędzy, to żyjmy dla tego, co można
za nie kupić. Ktoś mądry (albo naprawdę, albo przypadkiem) kiedy powiedział: „Pieniądze szczęścia nie dają, ale ułatwiają
życie”. Ułatwiają, jak cholera. Za pieniądze można kupić wszystko. Wszystko.
Tak, szczęście też. Może nie miłość, ale czym jest miłość?
Szczęście łatwo przeliczyć na
monety, banknoty. Popatrzcie: co cię uszczęśliwia? Podróże. Co trzeba zrobić, żeby podróżować? Kupić bilet. A tam bilet, jedź autostopem! A Atlantyk wpław przepłynę? To gdzieś bliżej. Jeść też muszę. Grzyby zbieraj. I owoce. Spać? Squatting w modzie. I
powoli nielegalny. Couchsurfuj? Internet
potrzebny. W komórce nie masz? Rachunki
kosztują.
Więcej przykładów nie trzeba.
Zresztą, znajdźcie w – dajmy na to – centrum Paryża krzak borówek. Chociaż w
zasadzie jakiś czas temu odkryłam, że odwiedzając w weekendy centra handlowe
można łatwo zjeść śniadanie, obiad, deser i załapać się na kolację. Ach, te
degustacje.
Słowem – pieniądze są potrzebne
wszędzie. Nie da się niczego załatwić ładnym uśmiechem (chyba że jest się
ładnym, wtedy za uśmiech ci płacą). A jeśli ktoś jeszcze odważy mi się
powiedzieć, że przecież pieniądze to nie wszystko? Wyśmieję go. Prosto w twarz.
I zapytam, czy zna świat, na którym żyje.
Mam tylko nadzieję, że żaden z moich nauczycieli akademickich nie
dokopie się tego wpisu. Za te herezje, które sieję, powinnam już dawno być u
nich na dywaniku. Ale to przecież tylko moja prawda. Mój felieton
niedokończony. I polemizować mogę. A nóż widelec zdanie mi ewoluuje.
Ja tam nie twierdzę by to były herezję. Szczerze mówiąc dokładnie wiem o czym mówisz i sama czytając to wynalazłam z tuzin przykładów z własnego życia... ha.
OdpowiedzUsuńPieniądze szczęścia nie dają, ale pomagają w jego zdobyciu. Kiedyś taż myślałam, że pieniądze nie są najważniejsze, ale byłam małym dzieckiem, które myślało, że cukierki rosną na drzewach. Life is brutal. A ja nie wstydzę się przyznać, że pieniądze są ważne. Pytanie ile, bo dla niektórych miliony to za mało, a dla drugich niewielka kwota jest wszystkim. PS. Ciekawostka- w UK ceny płyt (filmów i muzyki) są tak ustawiane, by za jedną wypłatę obywatel mógł nabyć określoną ich liczbę. W praktyce wygląda to tak, że Brytyjczycy nie wiedzą co to piractwo, a my (po odliczeniu rachunków, funduszy na szkołę i jedzenie itd.) możemy sobie ledwo pozwolić na film miesięcznie:/
OdpowiedzUsuń