Siadam przed komputerem, otwieram edytor
tekstu i namiętnie wpatruję się w białą kartkę.
Nie, nie będę dzisiaj pisać pracy, która da mi
te trzy literki przed nazwiskiem. Ani żadnego kolejnego eseju, by „w nagrodę”
móc zrobić na jego podstawie prezentację.
Dzisiaj będzie zwykle.
Jest styczeń anno domini 2016. Jutro wieczorem
wybieram się na nową część sagi o odległej galaktyce, zwaną inaczej Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy. Nie
nastrajam się, od spoilerów uciekam daleko (krzycząc wniebogłosy i zatykając
uszy), skrycie marząc (nie)jedynie o
dostaniu pluszowego Sokoła Millenium.
Rok zeszły zostawiłam za sobą, bezkacowo
przepijając go 31 grudnia i następnego dnia zaliczając pierwszą od trzech lat
przejażdżkę polskim pociągiem.
Wirtualne, wewnątrz-głowe postanowienia
noworoczno-świąteczne już mam, na spisanie dopiero czekają, ale jedno jest
takie, którym podzielić się muszę.
Jakie? Ano takie: postanowiłam, że od teraz
przynajmniej raz w tygodniu będę coś publikować – tu, na Tea Story, czy
gdziekolwiek indziej (buk zapłać za trzy blogi) – pod groźbą przekazania
gościnnego wpisu którejś z moich przyjaciółek. Znaczy, takiego pozytywnego
blog-shamingu – na ile pozytywny będzie, zależy od nich, przy czym jedna jest
ze Slytherinu, druga z Ravenclaw, więc podświadomie już czuję, w jakie bagno
się wciągnęłam. Ale screeny są. Wywinąć się nie mogę.
I skoro tak rzekłam, pierwszym wpisem
przypieczętowuję swoje postanowienie. Następne na dniach. Jak z pracy wrócę,
czy coś.
Teraz idę udawać, że wyzdrowiałam, i że nie
mam głosu jak sfeminizowany Darth Vader.