czwartek, 15 listopada 2012

XXI.


Ostatnimi czasy miewam wahania humoru i napady myśli, których mieć nie powinnam. Czyli mój własny umysł prosto komunikuje mi, że nadeszła jesień. Byle tylko zawinąć się w kocyk, z gorącą herbatą – a najlepiej jej hektolitrami – z miodem, na przykład. Albo z parującym grzańcem piwnym – pieprzyć kalorie, byle cieplej i aromatycznie! W końcu jesień.
I już nie wspominać dni, kiedy było tak:

Kiedy moje rowerowe wycieczki były przyjemnie ożywcze. Kiedy mogłam sobie urządzać piesze wycieczki z przystanku po pracy, na które narzekałam, ale i tak wielbiłam. Kiedy nie musiałam nosić swetrów i bluz codziennie, a rękawiczki używałam tylko do sprzątania lub pomagania w ogrodzie.
Kiedy mogłam sobie jeść lody w plenerze – czy to w parku czy na Kinie Plenerowym.

Kiedy słońce świeciło często – no, może nie aż tak często, jakby się chciało, ale ja już o tych nie-słonecznych dniach nie pamiętam. Kiedy mogłam przebywać nad wodą i popływać, ile mi się chciało.
A nie, jak teraz. Zawijać się w swetry w renifery, kryć się pod kocem na trzecim piętrze krakowskiego mieszkania, nie mając ochoty wychylić nosa, by spotkać się z ludźmi. Trzymać nieodłączny kubek herbaty i tylko czekać, czekać na nadchodzące zmiany.
Ale nie. W następnej wolnej chwili chwycę za aparat. Zaśniedział się, cholernik, imprezy mu były w głowie. A zdjęć obrobić nie ma komu.
I tak. Tym akcentem kończę, idę myć kubek i zrobić sobie pięknie pachnącą herbatę o wdzięcznej nazwie „Irlandzki wiatr”.
Smacznego!