poniedziałek, 17 września 2012

O bzdurach nieprzyjemnych.



Cześć! Przyszłam się tutaj przywitać. I popisać o bzdurach. A zazwyczaj, jak zaczynam o bzdurach, kończy się inaczej. A poza tym, jest noc. A na wszystko pisane po drugiej w nocy, powinno się patrzeć lżejszym okiem.
W tym oto momencie powinnam uczyć się do kolejnego egzaminu, jako że wrzesień w trakcie, co oznacza – na moje nieszczęście – sesję poprawkową. I jeżdżenie do miasta królów. I siedzenie przez dwie godziny w pociągu, który jeszcze parę lat temu pokonywał tę trasę w o godzinę z hakiem krócej. I próbowanie wytrzymać tę podróż, za każdym razem zastanawiając się, jaka tym razem osoba usiądzie koło mnie. Albo jaka kolejna osoba pojawi się w przedziale.
Czasem nie mam nic przeciwko takim jazdom. Mimo wszystko są jeszcze wakacje, wiele osób nie jeździ tym publicznym środkiem transportu. Mam gdzie usiąść, usnąć – jak to mi się ostatnio zdarza, mam gdzie poczytać czy posłuchać muzyki. Nikt nie stoi nade mną i nie sapie mi nad szyją, gotów wykorzystać chwilę nieuwagi, by zająć moje miejsce. Mogę zająć swoje ulubione miejsce zaraz przy szybie, czy to tyłem do kierunku jazdy, czy przodem, popatrzeć na mijane krajobrazy – o ile tylko nie jest to kolejny odcinek budowanej autostrady – pooglądać ludzi przemierzających wagony czy też tych, którzy już siedzą.
Czasem jednak nienawidzę czasu spędzonego w pociągu. Na przykład kiedy wracam i czuję, że poczuję się lepiej u siebie, a pociąg zatrzymuje się na dwadzieścia minut przed moją stacją, bo przyjechał za wcześnie. Albo kiedy do przedziału wchodzi najmniej pożądana osoba. Żul, menel, bezdomny – nazwijcie go jak chcecie. Ja wiem, że większości z nich nie cierpię. Szczerze, nie obchodzi mnie tak bardzo sytuacja takich osób – dopóki o siebie choć trochę dbają, to niech sobie funkcjonują. I co z tego, że przemawia przeze mnie ignorancja czy egoizm. Dość długo żyję na tym świecie, by wiedzieć, że jakby taki jeden menel z drugim żulem chcieli pracować, pracę – nawet cienko płatną – by znaleźli. Ale nie, nie o pracę mi chodzi. Raczej o ich higienę osobistą. Naprawdę, czy to źle, że twierdzę, że do środków transportu publicznego powinni wpuszczać ludzi umytych albo przynajmniej nie wydalających odoru dwutygodniowego potu i moczu, zmieszanych z najtańszą wodą perfumowaną?
Nieraz już byłam w sytuacji, gdy musiałam zatykać nos z powodu fetoru takich osób. Wachlowanie rzadko kiedy coś daje, szczególnie w dość ciepłe popołudnia. Otworzenie okna nie zawsze zdaje egzamin z powodu albo braku wiatru, albo złej pogody. A już widok takiej osoby powoduje odruch wymiotny, bo najczęściej nie są one czyste. A fakt, że one są nic z tego nie robią, tylko potęguje to uczucie.
Czy tak trudno zrozumieć niektórym osobom, że jeśli chce się współegzystować z innymi (a nawet jeśli się nie chce), powinno się o siebie dbać? Że od czasu do czasu, nawet mimo braku stałego lokum, wskazane byłoby wejście do publicznej toalety i „ogarnięcie się”? Przecież istnieją przytułki dla bezdomnych. Ba! Od biedy istnieją uliczne pompy wodne! Nie żyjemy w średniowieczu. Mycie się nie skraca życia, ba, nawet je przedłuża. Ale widocznie takie osoby wolą wydać kilka złotych na kolejną puszkę piwa, którą mogą wypić w pociągu, niż skorzystać z publicznej łazienki z prysznicami. Swoją drogą, to też się zastanawiam, skąd takie osoby biorą pieniądze na tę puszkę piwa. Ale to chyba już głębsza filozofia.
Takie sytuacje zdarzają się – niestety – nie tylko w pociągach. Ostatnie cztery tygodnie spędziłam jeżdżąc do pracy autobusem. O ile jeszcze pociągi wywołują u mnie, zazwyczaj, pozytywne uczucia czy wspomnienia, tak za autobusami raczej nie przepadam. Nie wiem, czy to ma związek z ich chronicznym spóźnianiem się – szczególnie tych w moim rodzinnym mieście – czy nad wyraz długimi trasami, które byłoby można skrócić, czy też innymi czynnikami. Zazwyczaj, kiedy mam możliwość, wolę wybrać rower bądź samochód, ewentualnie (i najczęściej w Krakowie) dojście na piechotę. Ale wracając do mojej jazdy autobusem. Do miejsca, gdzie pracowałam, mogłam się raczej dostać tylko autobusem. Swojego auta nie mam, a nie uśmiechała mi się jazda na rowerze w długich spodniach przy 30-stopniowym upale bądź w siąpiącym deszczu. Autobus trasę maksymalnie piętnastominutową, licząc z drobnymi objazdami korków, pokonywał w minut więcej niż czterdzieści. Łącznie dojazd do pracy zamiast piętnastu minut autem zajmował mi około godzinę (wliczając dwudziestominutowy marsz na przystanek). Najgorsze jednak było często przede mną. Moment, kiedy wsiadałam do pustego autobusu – naprawdę pięknie. Zakładałam słuchawki, wyciągałam książkę. A autobus zapełniał się na każdym przystanku, często zabierając osoby o wyżej wymienionym zapachu. Zapachu, który utrzymywał się niemal przez całą drogę, nawet wtedy, gdy osoba go wydzielająca już dawno pojazd opuściła. Zapachu, który chciałam odpędzić od siebie jak najdalej, modląc się w duchu, by nie prześmierdły mi nim ubrania.
Widzicie moją irytację. Nie potrafię, naprawdę nie potrafię znaleźć żadnej nici zrozumienia dla takich osób. Nawet mimo mojego utopijnego nastawienia, bezsensownej wiary w ludzi i zdarzającej się empatii. Zastanawiam się wtedy, czy te osoby siebie nie czują. Czy im nie wstyd samym za siebie? Mnie by było. Ale ja nimi nie jestem. I być nie zamierzam.
Wracając do punktu wyjścia. Bo o pociągach zaczęłam, pociągami skończę. Niech pociągi wiedzą, że to nie mój pierwszy i ostatni wpis o nich. Niech się przygotują.
A tymczasem przykrywam się kołdrą, puszczam „Scarborough Fair/Canticle” i idę spać. I przepraszam za tak nieprzyjemny temat. Albo i nie przepraszam. A co!

piątek, 7 września 2012

No bo pieniądze to nie wszystko



Cześć i czołem, i kluski z rosołem.
Z kategorii: moim zdaniem - felieton niedokończony.


Przygotowując się do dzisiejszego wpisu, stwierdziłam, że sobie „pofelietonuję”. A tematem mojego felietonu – czy też felietoniku – będą pieniądze.
Dużo mówi się o tym, jak to pieniądze szczęścia nie dają, jak to od pieniędzy serce staje się twarde, czy też, że pieniądze to nie wszystko. Ale jest jeden mały szkopuł. Szczęściu w dzisiejszych czasach  można bardzo dopomóc posiadając małą sumkę czy to złotych, czy dolarów, euro, czy jakiejkolwiek innej, prosperującej waluty. Sumkę – czyli taką jakąś cyfrę od 1 do 9, z kilkoma zerami z boku, przy czym najlepiej tych zer mieć pięć lub więcej. No wiecie przecież, od przybytku głowa nie boli.